Rozdział III

35 12 5
                                    

Eztzal leżał tak przez większość nocy. Wymyślał najróżniejsze pomysły by wydostać się z sytuacji w jakiej aktualnie się znajdował. Niestety żaden nie skutkował dobrym zakończeniem. W dodatku większość z nich sprowadzało się do pracy w zamku. Tego nie mógł uznać za coś pozytywnego, ze względu na to, że posada u króla kojarzyła mu się tylko ze śmiercią. Słyszał najróżniejsze plotki o nowym władcy i choć większość brzmiała absurdalnie, to jakaś część niego w nie wierzyła. Król podobnież nie należał do najstarszych, ale wszyscy w okolicy powtarzali, że jego skóra pokryta jest zmarszczkami i dziurami jak po jakiejś chorobie. Eztzalowi zdarzało się zastanawiać skąd wyszła taka plotka. Większa połowa ludności, w tym on sam, nigdy nie widziała króla na własne oczy. Nie należał on do monarchów chętnie działających wśród ludu. Wolał siedzieć między zimnymi murami zamku. Eztzal przechadzając się niekiedy na  rynku, słyszał jak ludzie mówią o straszliwych karach dla służby. Władca miał dopuszczać się karania swych pracowników, tylko dlatego, że nie chodzili w odpowiednim tępię. Na myśl o torturach, które według innych wymyślał król, Etzalowi robiło się słabo.

Chłopak podniósł się do siadu, przecierając przy tym swoje zmęczone oczy. Chciało mu się płakać, krzyczeć i błagać bogów o pomoc. Wiedział jednak, że to wszystko było zbędne i jedyne co może pomóc mu w tej sytuacji to racjonalne myślenie.

Rodzina dla Eztzala od zawsze była największym skarbem. Najprawdopodobniej jedynym. Nie posiadał nic więcej. Ani majątku, ani wiedzy. Nie potrafił nawet pisać czy też czytać. Została mu tylko miłość, którą darzył swoich bliskich. Zrobiłby wszystko by tylko im żyło się lepiej. Nie liczyło się dla niego nic innego. Przy nich nawet siebie stawiał niżej. Tracąc ich, straciłby cząstkę siebie, swojej duszy oraz serca.

By nie utracić swojego skarbu musiał podjąć decyzję, a ta wydawała się teraz bardziej niż oczywista. Potrzebował tej pracy. Nawet jeśli tym samym skaże siebie na krzywdę. Przerażała go myśl o śmierci w świadomości, że nic nie zrobił by pomóc swojej rodzinie. Przy tym tortury wymierzone przez króla wydawały się najmniejszym problemem, który da radę znieść. 

Podniósł się z trawy i ostatni raz spojrzał w stronę nieba. Gwiazdy powoli zaczęły znikać, a na horyzoncie mógł dostrzec odcień żółtego, zapowiadający wzejście słońca i nowy dzień. Jego skóra pokryta była gęsią skórką, a szczęka delikatnie się trzęsła. Choć podczas dni było ciepło, noce bywały coraz to zimniejsze, a chłód ciągnący od rzeki, wcale nie pomagał. By nie zachorować Eztzal postanowił wrócić do domu. Ochłonął i podjął decyzję. Czuł się troszkę lepiej i miał pewność, że jego matka nie zobaczy już stresu oraz w strachu, które ogarniały jego ciało wraz z duszą jeszcze kilka godzin temu.

Ruszył w kierunku swojego domu żwawym krokiem by jak najszybciej znaleźć się w ciepłym pomieszczeniu. Przemierzał tą samą drogę co zawsze. Nawet ona wydawała się mu jakaś specjalna. Nie potrafił powiedzieć czy to sentyment, czy po prostu to miejsce, drzewa, kwiaty znajdujące się w nim i sam piasek były przepełnione czymś wyjątkowym w stosunku do reszty świata. Nawet teraz, gdy próbował zdążyć przed świtem, zachwycał się jego pięknem. Kolorowe liście, które spadały w powolnym tańcu na ziemię, pośród półmroku wydawały mu się takie wspaniałe. Eztzal nawet nie śmiał porównać ich z liśćmi z innych drzew. Widział różnicę. Wiedział, że to głupie, ale czy mógł po prostu zmienić swoje myśli?

Odwrócił się w stronę wschodzącego słońca. Upewniwszy się, że ma jeszcze trochę czasu, postanowił zebrać bukiet liści dla swej matki. Zdawał sobie sprawę, że ta uwielbiała takie prezenty. Rzadko kiedy je wyrzucała. Gdy liście pod wpływem czasu zaczęły się delikatnie zwijać, władała je pośród stare kawałki gazet lub innych papierów. Wszedł między drzewa. Były to dostojne klony, których łysiejące korony sięgały ku niebu. Zaczął zbierać liście. Wybierał je z uwagą i precyzją jaką poświęcał niewielu rzeczom. Najróżniejsze wielkości i kolory powoli zaczęły tworzyć wyjątkową na swój sposób kompozycję.

Upewniwszy się, że jego bukiet jest idealny, uśmiechnął się do siebie. Ten jednak szybko zniknął, gdy Eztzal zorientował się jak mało czasu zostało mu na powrót do domu. Zaczął biec w stronę miasta. Znowu poczuł zapach wysypisk śmieci, brudu i zatęchniętych odchodów, wylewanych przez mieszkańców na ulicę. Biegł między ciasnymi uliczkami, co chwila potykając się o własne nogi. Nie spał w nocy, więc te stały się wiotkie, odmawiające posłuszeństwa.

Eztzel zatrzymał się przed swoim domem. Powoli otworzył drzwi, nie chcąc obudzić domowników. Jednakże kiedy wszedł do środka, jego oczom ukazała się płacząca postać kobiety. Jego matki. Nie potrafił ukryć swojego zdezorientowania. Zanim podszedł do rodzicielki rozejrzał się. Nigdzie nie było jego ojca, a rodzeństwo dalej spało. Odłożył bukiet na stół po czym usiadł na łóżku, tuż przy boku swej matki.

- Matko..? Czy coś się stało? Ojciec coś zrobił? - zapytał ostrożnie Eztzal. Sam po części obawiał się odpowiedzi. Rzadko widywał matkę podczas płaczu.

Kobieta podniosła głowę dopiero, gdy usłyszała głos swojego syna. Była bledsza niż zwykle, a jej oczy były podkrążone i zaczerwienione. Ożywiła się trochę, gdy spojrzała na twarz swego dziecka. Złapała go za ramiona, a jej twarz z przerażonej zmieniła się na wściekłą.

- EZTZAL?! Czyś ty zwariował?! Gdzieś ty był?! Czekam na ciebie kilka godzin! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego jak bardzo się bałam?! - krzyknęła kobieta, zaciskając swoje wychudzone dłonie jeszcze mocniej na ramionach syna.

- Mamo! Dlaczego nie spisz? Jest jeszcze wcześnie... Powinnaś odpoczywać - odpowiedział Eztzal. Starał się zachować spokój by nie stresować kobiety jeszcze bardziej.

- Dziwisz mi się?! Obudziłam się w nocy.. spragniona. Chciałam byś podał mi coś do picia. Zawołałam cię... Ale ty nie odpowiadałeś. Zapaliłam więc święcę. A ciebie nie było!! Myślałam, że wyszedłeś na chwilę... ale czekam już tyle godzin. Gdzie ty byłeś?!-

- Nigdzie. Musiałem się przejść... Słabo się poczułem. W środku było duszno, więc stwierdziłem, że odrobina świeżego powietrza mi się przyda.

- ODROBINA?! - krzyknęła kobieta - Nie było cię kilka godzin! To nie jest odrobina! -

- Nic mi nie jest. Sama widzisz... Mamo. Nie możesz się tak zamartwiać. Odpocznij. Pewnie mało spałaś. Wiesz, że musisz dużo wypoczywać. -

- Jak mam iść spać po takim czymś?! Nawet nie chcesz mi powiedzieć gdzie byłeś. Powinnam wiedzieć! Jestem twoją matką. -

- Byłem się przejść... Już mówiłem. Chciałem... Zobaczyć wschód słońca. Te są naprawdę czarujące. Przepraszam. Już więcej tak nie zrobię. Obiecuję - odpowiedział Eztzal po czym złapał dłoń swojej matki.

Drugą ręką poprawił jej poduszkę, by następnie ułożyć głowę kobiety na niej. Podniósł się z łóżka, dalej mocno trzymając dłoń matki. Jeszcze chwilę patrzył na kobietę, po czym odezwał się stłumionym głosem:

- Zebrałem dla ciebie bukiet. Liście klonu. Mam nadzieję, że nie jesteś już na mnie zła. Naprawdę nie chciałem cię wystraszyć. Głupi jestem... Nie pomyślałem o tobie. -

Kobieta odwróciła wzrok, odsuwając swoją dłoń od tej syna. Patrząc w ścianę odezwała się:

- Idź przynieś wodę ze studni. Wiadra stoją przed domem. - 

- Ah tak. Już idę - odpowiedział Eztzal rozczarowany. Wyczuwał złość matki. Ale czy mógł ją winić? 

Po chwili odszedł od łóżka i ruszył w kierunku wyjścia z domu. Delikatnie zamknął za sobą drzwi, z myślą o swoim młodszym rodzeństwie. Zasługiwali na sen. Wziął dwa drewniane wiadra po czym udał się do publicznej studni. 

°"Rise of the Unseen: A Thalorian Tale"°Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz