2.

47 10 12
                                    

Las był spokojny w ciągu dnia. Mało kto tamtędy przechodził, dzięki temu było to miejsce bardzo prywatne – nadające się idealnie do schadzki takiej jak ta.

Danielle stała dokładnie między bukiem a dębem, gdzie umówili się poprzedniego wieczoru. Włożyła na siebie nową sukienkę, którą kupiła jej matka na urodziny. Jesienne liście, spadające z drzew, były w kolorze jej miękkiej spódnicy, a gorset przypominał porcelanową filiżankę w niebieskie zdobienia. Lydia stwierdziła, że to sukienka bez ładu i składu, niesamowicie chaotyczna i ekscentryczna – dokładnie tak, jak jej córka.

Szum gałęzi i trzeszczenie pni przyprawiał Danielle o gęsią skórkę i choć przestała wierzyć w demony, anioły czy duchy, dalej nie mogła pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę nie stoi tu sama. Coś pękło tuż za nią, serce podskoczyło do gardła. Zanim zdążyła się odwrócić, czyjaś ręka wylądowała na jej ustach i mocno pociągnęła ją do tyłu. Danielle pisnęła, zalana przerażeniem.

– Poddaj się! – krzyknął znajomy głos. – Oddaj kosztowności albo zabiję twojego chłopaka!

Danielle wyrwała się sprawnie i odepchnęła Edwarda od siebie. Zaśmiał się głośno, spoglądając na jej twarz wykrzywioną w grymasie nagłego strachu. Warknęła, podeszła i popchnęła go ponownie, na co on zaśmiał się jeszcze głośniej. Za trzecim pchnięciem chłopak odchylił się do tyłu, lądując na kopcu jesiennych liści.

– Ty draniu!

– Żałuj, że nie widziałaś swojej twarzy – wykrzywił własną, naśladując jej przerażenie.

– To nie jest śmieszne!

– Oczywiście, że jest.

Edward chciał się podnieść, ale Danielle mu nie pozwoliła. Rzuciła się na niego, zakopując mocniej w liściach. Przez ostatnie parę dni było ciepło i mało padało, przez co trawa była sucha, a las kojący. Pomarańcz i czerwień migały Danielle przed oczami, a gdzieś wśród tego chaosu Edward usiłował wstać i wydostać się z kopca. Pochwyciła kołnierz jego koszuli i pociągnęła na siebie, tak aby zderzyli się klatkami. Zastygli w bezruchu.

Ich twarze jeszcze nigdy nie były tak blisko siebie. Czuła na ustach jego oddech; pachniał miętą. Niebieskie oczy wpatrywały się w nią z zainteresowaniem, ale także niepewnością – jakby obawiał się, że go odrzuci. Był głupcem, sądząc, że tak zrobi. Podkochiwali się w sobie już od paru miesięcy, a jednak żadne nigdy nie powiedziało tych dwóch słów.

Dziewięć liter, pomyślała. Kocham cię.

Danielle nie chciała być pierwsza, lecz nie dlatego, że miała wątpliwości. Chciała dać Edwardowi szansę, by ją wyprzedził.

– Ja... – zaczął, po czym zamilkł.

Oddech mu drżał. Danielle uniosła własną dłoń, położyła na jego policzku i zjechała nią po szyi w dół. Edward wziął więcej powietrza w płuca, zamknął oczy, rozkoszując się każdą sekundą tego doznania. Dotknęła kołnierza jego koszuli i odsłoniła nieco skórę. Ujrzała dobrze jej znaną bliznę, przypominającą spiralę.

Zawsze patrzyła na to znamię, zarówno z przerażeniem, jak i zaciekawieniem. Edward nigdy nie chciał powiedzieć, kto go tak okaleczył, nawet gdy Danielle zarzekała się, że znajdzie winnego i własnoręcznie powyrywa mu wszystkie włosy. Jej ukochany dalej milczał. Wyznał jedynie, że brzydka blizna nigdy nie dokuczała mu tak, jak powikłania po przebytej chorobie.

Edward ujął jej dłoń, dostrzegając zakłopotanie w jej oczach i przycisnął knykcie ukochanej mocno do swych warg.

– Nic mi nie jest – przypomniał czule, ale myśli Danielle dalej krążyły wokół jego zdrowia.

Opowiadał o tym wiele razy, a jednak słowa nie mogły do końca opisać przerażenia i cierpienia, z jakimi się mierzył, gdy chorował. Edward podróżował z ojcem po nieznanym lądzie. W drugim tygodniu wyjazdu zaczął źle się czuć, więc zadecydowano, że powróci do Nottingham, a gdy już znalazł się we własnym domu, leżał w zimnym, przemoczonym od potu łóżku, z gorączką, która opanowywała całe jego ciało. Później doszły do tego silne dreszcze. Mdłości targały nim od rana do nocy, ból głowy rozrywał świadomość. Na końcu pojawiło się krwawienie z ust i wymioty.

Istnienie tej blizny na ciele Edwarda nie pozwalało Danielle spać. Czyżby przypalali mu skórę na obojczyku, myśląc, że w jakiś sposób pomoże mu to wyzdrowieć?

Nikt nie wierzył w to, że Edward przeżyje. Lekarze nie dawali mu szans.

A jednak przetrwał. Wyzdrowiał, odzyskał siłę i sprawność; stał się na nowo młodym, energicznym i przystojny Edwardem, który teraz był zakochany w Danielle Marigold. I był z nią na wielu romantycznych schadzkach w lesie.

Edward pochwycił jej dłoń, przycisnął do ziemi; z drugą zrobił to samo. Danielle przełknęła ślinę. Chłopak zniżył się delikatnie, podtrzymując się rękami.

Dziewięć liter, pomyślała znowu. Dwa słowa.

Pocałował ją w czoło; czule i głęboko, rozpalając jej skórę i podnosząc ciśnienie krwi. Świat wariował dookoła, a serce Danielle galopowało jak spłoszone konie. Edward zszedł ustami w stronę prawego policzka, zostawiając na nim mokry ślad całusa. Była pewna, że wyczuwał jej tętno, tak jak ona wyczuwała jego. Ich oddechy mieszały się ze sobą, tańcząc wśród liści, a im bliżej był jej ust, tym bardziej tego pragnęła.

Jego wargi dotknęły spokojnie jej własnych, nieśmiało wyczuwając czy mają pozwolenie. Dotyk zamienił się w gest, zetknięcie w pocałunek. Danielle uwolniła jedną rękę i nałożyła mu na szyję, wczuwając się bardziej w chwilę, o której śniła. Nigdy wcześniej się nie całowała, wyłącznie we własnych marzeniach. Zawsze jednak wiedziała, że jest to warte tak długiego czekania. Pocałunek z Edwardem był czymś więcej niż czynnością; to był symbol spełniającego się życzenia.

Rozchylił wargi i dotknął jej języka swoim. Przekręciła sie na bok i usiadła na chłopaku okrakiem, on podniósł plecy z ziemi, dłonie położył na jej biodrach. Przysunął ją do siebie bliżej i bliżej tak, żeby nie było żadnej odległości między jego klatką a jej piersiami. Odchylił się do tyłu. Liście zaszeleściły, przykrywając ich, gdy ponownie położyli się na trawie.

Pochwyciła jego policzki. Zetknęli ze sobą czoła, gorąc pożądania błyszczał jak nocna gwiazda. Edward spojrzał na jej twarz, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół, po czym uniósł dłoń i nałożył jej kosmyk włosów za ucho.

– Kocham cię, Danielle Marigold. Będę cię kochał do końca świata. – Pocałował ją znowu. – Już zawsze będziesz tylko moja. – Pocałował jeszcze raz. – Nikomu cię nie oddam. – Znowu całus. – I już zawsze będziemy razem.

Danielle chciała popłakać się z radości. Spędzili niecałe cztery godziny tuląc się do siebie i szeptając czułe słówka. Dziewczyna była pewna, że zapamięta ten dzień jako najlepszy w swoim życiu. Ukochany wziął ją za rękę i wyprowadził z lasu. Rozstali się na kamiennym moście, skąd prowadziła łatwa droga do ulicy fikuśnej. Panna Marigold wracała w podskokach, z galopującymi myślami i czerwonymi rumieńcami. 

Popchnęła drzwi do chatki. Otworzyła usta, by od razu się przywitać, ale zanim zdążyła wypowiedzieć choćby słowo, zapatrzyła się w ponurą i bladą twarz swojego ojca. 

Szesnastego października Edward Rizolio wyznał Danielle miłość, dokładnie w dniu, w którym zmarła jej babcia. 

Okrutne Istoty || Cruel CreaturesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz