Rozdział 66 Kilka porad

110 11 8
                                    

* następny dzień (19 maja, czwartek; Penley, Walia)

* Vincent

Matka Wiktorii przyjęła nas z otwartymi ramionami i uśmiechem na ustach, choć przez cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że coś jest nie w porządku.

Wcześniej blondynka wyjaśniła mi, iż jej rodzicielka nie wie o Organizacji i paru innych rzeczach, jak na przykład nasz układ, dlatego znowu musieliśmy udawać. Co dziwne, w ogóle mi to nie przeszkadzało.

Dom pani Britney był spory, ale jednocześnie mały - miał trzy pokoje, łazienkę i kuchnię, aczkolwiek większość tych pomieszczeń była przy tym duża oraz przestronna.

Dokoła budynku, były pola, a z pięćdziesiąt metrów od ogrodu, który osłaniał dom od południa, droga. Na północnej stronie stał garaż.

Jak już mówiłem, miejsce piękne, ale coś było nie tak.

- Wyspałeś się? - zapytała pani domu, gdy wszedłem do kuchenki, będącej przy okazji pokojem dziennym.

Britney Jax była drobną kobietką przy tuszy, którą wyróżniały ogniste włosy zza których wystawała siwizna. Z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, przed emeryturą pracowała jako wicedyrektorka miejscowego kino - teatru.

- Zmiana czasowa bywa trudna do zniesienia. - stwierdziła uśmiechając się cały czas w moją stronę.

Miała rację.

Dochodziła jedenasta przed południem, a ja dopiero wstałem i w dodatku dalej nie byłem wyspany.

- Gdzie jest Wiktoria? - zapytałem.

***

Po prostu kurwa emanowałem na kilometr cholernym entuzjazmem, gdy dowiedziałem się, że muszę iść po moją narzeczoną do miejscowego kościoła.

Ja, ateista w takim miejscu.

W małym, ceglanym kościółku nigdzie nie mogłem dostrzec mojej zguby, a to zaczęło mnie niepokoić.

Nie wiem, kiedy ostatni raz byłem w takim miejscu, ale raczej dosyć dawno.

Nie przeszkadzało mi, że Wiktoria była wychowanką takiego kręgu kulturowego. Dopóki mnie nie nawracała mogła być nawet siostrzenicą papieża, a ja i tak miałbym to w poważaniu.

Wszedłem do zakrystii, skąd dochodziły odgłosy rozmowy. Czułem na sobie wzrok blondynki oraz starszego księdza.

- Vin, co ty tu robisz? - zapytała zaskoczona.

- Przyszedłem po ciebie. - oznajmiłem, jakby nigdy nic.

- A co ja przepraszam bardzo jestem niepełnosprawna, żebyś musiał mnie odprowadzić do domu? - zdecydowanie nie była zadowolona.

- Kochanie - zrobiłem nacisk na pieszczotliwe określenie.

- Nie słódź tak. Proboszcz wie, że udajemy, powiedziałam mu.

Przeniosłem wzrok na księdza, który patrzył na nas z takim spokojem, że powoli zaczynało mnie to przerażać.

Ile już takich kłótni zobaczył w swoim życiu?

- Co zrobiłaś?

- Powiedziałam, wszystko. - wstała z miejsca, po czym zwróciła się do klechy. - Diolch yn fawr./Dziękuję. - powiedziała, a następnie wyszła jakby nigdy nic.

Nie rozumiałem dlaczego się tak zachowywała, ale nie za bardzo mi się to podobało.

***

The Broken Rules |CZĘŚĆ I|- V.M [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz