Rozdział 75 Gdy wszystko zaczyna się układać

62 7 1
                                    

* następny dzień (9 lipca, Anglia)

* Wiktoria

Byłam wściekła, a przy tym niemiłosiernie się martwiłam.

Gdy w środku nocy panowie wrócili z wieczora kawalerskiego, okazało się, że Vince dostał nagły, pilny telefon i gdzieś pojechał.

Nie wierzyłam w takie wymówki i byłam niemal pewna, że wuj lub dziadek maczali w tym swoje brudne palce.

Od rana jak na szpilkach patrzyłam po oknach, czy Monet przypadkiem już nie wrócił.

Nasze rodziny cudownie się dogadywały, co było tak samo radosne, jak i niepokojące, ale przynajmniej pozbawiało mnie obowiązku siedzenia między nimi, tym bardziej, że przed południem Monetowie szybko się zawinęli i pojechali w swoje strony.

Wszystkie wątpliwości jakie miałam wcześniej, odeszły w zapomnienie, na rzecz lęku jaki we mnie rósł z minuty na minutę nieobecności Vince'a.

Próbowałam się do niego dodzwonić, ale stale odpowiadała mi tylko poczta głosowa.

W końcu, około dwunastej, gdy zaczął padać deszcz, na podwórze zajechała czarna limuzyna dziadka.

Wiedziałam, że ten staruch miał z tym coś wspólnego.

Wybiegłam z domu zakładając byle jaki płaszcz. Myślałam, że połamię sobie nogi w trakcie szaleńczego biegu, który zakończył się, gdy uwiesiłam się brunetowi na szyi, przylegając do niego całym ciałem.

To było zaledwie paręnaście godzin, a ja czułam jakbym wewnętrznie umierała.

Zgromadzone pod powiekami łzy, spłynęły mi po policzkach.

Nawet nie zauważyłam, kiedy Vince ostrożnie mnie objął, opierając swoją brodę na mojej głowie.

- Nie płacz. - powiedział głaszcząc mnie po plecach w uspokajacym geście.

- Martwiłam się... - odparłam z trudem hamując drżenie głosu.

- Wszystko jest w porządku. - zapewnił, po czym mocniej mnie objął. - Musiałem załatwić coś ważnego w Londynie. Więcej nie będzie takich sytuacji, dobrze?

Pokiwałam głową.

W jego ramionach czułam się bezbronna, a zarazem bezpieczna. Serce waliło mi szybko. Zupełnie jakby właśnie tam było moje miejsce - jak najbliżej Vincenta Moneta, przy którym miałam wrażenie, jakbym wróciła do domu z jakiejś długiej podróży.

Dopiero po paru minutach uspokoiłam się na tyle, by zauważyć, że dalej stoimy na dworzu a z nieba strugami leje się deszcz.

Odsunęłam się od mężczyzny.

- Chodźmy do środka. - zaproponowałam.

Nie dopowiedział, a jedynie pozwolił mi złapać się za rękę i pociągnąć w stronę budynku.

Gdy tylko znaleźliśmy się na korytarzu, nie musiałam nawet patrzeć w stronę salonu, aby wiedzieć jaki cyrk zdążył mieć swój pokaż pod moją chwilową niedyspozycję.

- Dziadziuś, możesz już wyjść zza firanki, widziałam cię. - powiedziałam, do Brona, którego głowa była przykryta prześwitującą zasłoną okienną. Staruszek zrobił kwaśną minę i wycofał się do tyłu omal nie potykając się o fotel.

Mickel zachichotał niczym nastolatka, albo rozwydrzony, psotny dzieciak.

- A ty, wujaszku, możesz mi wyjaśnić, co robisz przy tej szybie? - zapytałam retorycznie zwarcając się do mężczyzny stojącego po drugiej stronie okna.

The Broken Rules |CZĘŚĆ I|- V.M [KOREKTA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz