Rozdział 2

968 60 4
                                    

Wiedziałam jednak, że muszę jeszcze dziś wyjechać. Nie chodzi o magię. W końcu się jej pozbyłam.

Tu chodzi o Artura i Morganę. Nie mogę im patrzeć w oczy wiedząc, że kiedyś chciałam ich zabić. Jakoś wytrwałam godzinę temu w tej komnacie, ale to było za wiele.

Komnatę wychowanicy króla łatwo było znaleźć, ciągle mi przypomniała podczas spotkania. Więc gdy usłyszałam "wejść" po zapukaniu w drewniane drzwi ułożyłam sobie wypowiedź. Tylko żeby brzmiała wiarygodnie.

- Gwen, możesz nas zostawić na chwilę samych? - powiedziała Morgana do jakieś dziewczyny o ciemnej karnacji, równie ciemnych kręconych włosach zaplecionych w warkocz i miłym uśmiechu. Gwen, bo tak ma chyba na imię, ukłoniła się i uśmiechając się do mnie spełniła prośbę pani.

- Jeszcze dziś wieczorem chcę wyjechać - oznajmiłam na samym początku. Już zapomniałam wymówki. Ale po co owijać w bawełnę?

Morgana westchnęła i spojrzała na mnie. Właśnie sobie przypomniałam, że jej imię oznacza zrodzona z morza. Do niej to pasuje, jest kimś wielkim. A ja nawet dzielna nie jestem - zamiast stawić czoło problemowi uciekam od niego.

Trochę się interesuję pochodzeniem imion, ich znaczenia. Taki Artur to szlachetny bądź człowiek-niedźwiedź. Ja zgadzam się z tym drugim.

Ale o takim imieniu jak Gwen nie słyszałam. Chyba, że to skrót, ale nawet jeżeli tak, to nie mam pojęcia, od jakiego imienia.

- Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy - powiedziała. - Koń będzie na ciebie czekał w miejscu, gdzie po raz pierwszy się spotkaliśmy. Mam coś powiedzieć Arturowi?

- Że będzie wielkim królem. Tylko przekaż mu to wieczorem..

Przez chwilę zdawało mi się, że widzę w jej oczach... Nienawiść. Ale szybko zniknęła i zastąpił ją smutek.

- Czemu wyrzekłaś się daru? - spytała.

- To nie takie proste, mogłam nieopanowywując go zabić więcej osób.

I tak zabiłam sporo, i to bez daru.

Morgana podeszła do mnie i przytuliła.

- Camelot zawsze będzie stał dla ciebie otworem.

*

Spojrzałam w lusterko. Moje grube, rude włosy zapleciłam w luźny warkocz, aby widać było całą moją twarz. Pełne usta, prosty nos i te oczy... Jedno różowe, a drugie niebieskie. Rozumiem, że są oczy niebieskie, ale różowe? Kiedyś było brązowe, ale po tym wypadku z wyverną już nie jest. I jeszcze ta blizna... Czemu akurat ja? A nie taki Artur?

Już prawdopodobnie nie odwiedzę tego miejsca, więc niech się ludzie jeszcze napatrzą na moją piękną twarzyczkę.

Tylko ciekawe, kto zwróci na mnie uwagę w środku nocy? Nie licząc strażników... Chociaż nie. I oni mnie nie zobaczą.

Miałam na sobie czarną, sznurowaną bluzkę, obcisłe brązowe spodnie, wygodne buty. Do pasa przyjęty miecz. W torbie parę maści Gaiusa. Oparzenia zagoją się gdzie indziej, tylko nie tu. Nie w tym zamku.

Zostawiłam liścik na łóżku zaawansowany do starego medyka. Nie wyjaśniłam wiele, więcej podziękowałam.

Usłyszałam skrzypienie podłogi. Zwróciłam głowę ku drzwi. Podeszłam do nich i delikatnie uchyliłam.

Merlin? Czemu wychodzi gdzieś w środku nocy? I czemu mnie to interesuje?

Nigdy ciekawska nie byłam, ale jego zachowanie mnie zaintrygowało. Ej, Terrwyn! Masz uciec, a nie zastanawiać się, po co Merlin wychodzi w środku nocy.

Odczekałam chwilę i wyszłam. Trochę ćwiczyłam skradanie więc wiem, jak iść aby straż mnie nie zauważyła.

Poszło gładko. Byłam już nad strumykiem, czyli tam, gdzie po raz pierwszy się spotkaliśmy.

*
Siedziałam nad brzegiem wody i powoli i bardzo dokładnie czyściłam ręce z sadzy. Łzy leciały mi gęsto, nie próbowałam ich zatrzymać. Usłyszałam za sobą kroki i śmiechy. Teraz było mi wszystko jedno. Nie mam rodziny. Nie mam przyjaciół.
Mam tylko siebie.
Śmiechy i kroki umilkły. Obejrzałam się za siebie.
Niedaleko mnie stał mały blondynek o dużych, niebieskich oczach. I blada dziewczynka o ciemnych, brązowych włosach, które podchodziły pod czerń.
Po ubraniach widziałam, że są królewskimi dziećmi.
Chłopak przybliżył się do mnie, natychmiast się zerwałam, niczym spłoszone zwierzę. Nawet miałam uciekać, ale pierw odezwała się dziewczynka.
- Czemu płaczesz? - spytała. Miała miękki głos. Miałam poczucie, że można jej zaufać.

*

Podeszłam do karej klaczy. Pogłaskałam ją, po czym na nią wsiadłam. Powoli zmierzałam na północ, nie zważając na ból. Nie spieszyło mi się, na pewno zajadę do pobliskiej wioski w takim tempie po wschodzie słońca.

Nagle usłyszałam huk. Dobiegał ze strony zamku. Momentalnie się odwróciłam.

Nad zamkiem unosił się smok, prawdopodobnie ostatni na świecie. Ktoś go musiał uwolnić. Sam nie dałby rady.

Merlin.

To po to wychodził dziś w nocy. Chciał uwolnić smoka. Aż tak bardzo chciał zguby królestwa? Jeżeli tak, to czemu?

Chciałam zawrócić... Ale co tam zdziałam? Nie dam rady z poranionymi dłońmi. Nawet nie wiem, z której strony smok ma serce.

- Wio, koniku - mruknęłam do klaczy, jadąc tym razem nieco w szybciejszym tempie, niż kilka sekund temu. - Nic tutaj nie zdziałamy.

NieznanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz