Mówią, że im więcej pęknięć się w nas pojawia, tym łatwiej do środka dostają się promienie światła. Osobiście uważam, że to zwykle poetyckie pierdolenie, próbujące powstrzymać ludzi od popadania w stany psychicznie prowadzące do depresji.
Im częściej pękamy, tym łatwiej nas złamać. A do środka wcale nie dostaje się światło.
Ciemność już dawno zalęgła się wewnątrz, siejąc nieodwracalne spustoszenia.
Po pewnym czasie - nie jest on ustalony, wszystko zależy od wytrzymałości jednostki - owa ciemność przeradza się w coś innego. Coś, co zaczyna pożerać nas samych, aż w końcu nic już nie będzie nadawało się do istnienia. Zostajemy pochłonięci, wywróceni na drugą stronę.
Pustka przejmuje kontrolę, wykorzystując naszą słabość. Chodzimy. Oddychamy. Żyjemy.
A jednak czegoś zaczyna brakować, bo pustka odbiera tożsamość, żywi się nią, bierze wszystko, co wziąć może i nie ma zamiaru niczego oddawać.
Pustka wygrywa.
I wtedy nie ma już odwrotu.
CZYTASZ
Fragmenty z książek, których nigdy nie napiszę
Randomtrochę przemyśleń o niczym i wszystkim, spisanych na poplamionych kartach nierzeczywistej rzeczywistości spowitej mgłą fikcji