Rozdział VI

497 72 12
                                    



             Było mu zimno, obraz tańczył mu przed oczami. To okropne uczucie dezorientacji nachodziło go zdecydowanie zbyt często. Znowu nie miał pojęcia co się dzieje, jego umysł zakrywała lepka mgła. Po kilku sekundach dotarło do niego, że siedzi plecami oparty o ścianę wielkiego, ceglanego budynku w jakiejś nieznanej mu ślepej uliczce. Nie był nawet pewien, w jakim kraju wylądował, ale to zdecydowanie była północ, inaczej jego tyłek nie byłby tak zdrętwiały z zimna. Fale sprzecznych emocji zalewały jego umysł uniemożliwiając jakikolwiek ruch, co wcale nie polepszało jego sytuacji. Jedynym na co było go stać okazało się podniesienie do pozycji stojącej. Wszystko, żeby tylko nie odmrozić sobie tyłka.

Stał oparty o mur, do jego uszu docierały odgłosy ulicznego życia. Czuł się jakby ktoś przytrzasnął jego głowę drzwiami, jakieś tysiąc razy, a następnie przejechał po niej czołgiem. Mięśnie mu drżały, nachodziły go fale zimna i gorąca, mdłości, język zmienił się w kołek, przez co zwykłe przełykanie śliny było wyzwaniem.

Nie mógł zebrać myśli, ale w tym chaosie jedna wyraźnie górowała na tym bałaganem. Coś kazało mu się wyprostować i ruszyć do przodu, iść... gdzieś. Irytujący głosik w głowie zmuszał go do stawiania niepewnych kroków, potykania się o własne nogi. Nie wiedział gdzie ma dotrzeć, ale wiedział, że musi to zrobić za wszelką cenę. Więc szedł. Opierając się o budynki, latarnie uliczne i dosłownie wszystko, byle by nie upaść i nie zemdleć. Walczył z nieznośnym paleniem w mięśniach, co kilka minut opanowywała go ciemność, jednak COŚ, zawzięcie krzyczało, żeby szedł szybciej. Miał ochotę zapytać się gdzie w ogóle idzie. Po co i dlaczego to takie ważne, ale ludzie i tak patrzyli na niego z pogardą, kiedy słaniał się po chodnikach, a co dopiero jeśli zacząłby mówić sam do siebie. Nie wiedział jak długo to trwało, nie liczył ile razy usłyszał "ćpun" lub "żałosny pijak" pod swoim adresem, po prostu szedł dalej zataczając się.

Z odgłosów tętniącego życiem miasta ustalił, że jest w Manchesterze w północnej Anglii. To zawsze coś, przynajmniej teraz miał jakikolwiek punkt zaczepienia. Była wczesna wiosna, marcowy wiatr smagał policzki i rozwiewał włosy, wkradał się pod zakamarki jego cienkich ubrań. Lekka, nieco zniszczona kurtka nie utrzymywała wiele ciepła, spodnie i przetarte buty również nie polepszały jego sytuacji.

Zanim zesłano go bezpowrotnie na Ziemię, pozwolono mu zachować jeden z anielskich atrybutów. Harry miał do wyboru zatrzymanie nieśmiertelności, odporności na ból, chłód, choroby i inne uniedogodnienia ludzkiego życia, mógł również wybrać skrzydła. Nie zastanawiał się prawie wcale, zbyt mocno kochał swoje skrzydła, by móc z nich tak po prostu zrezygnować, nawet za cenę nieśmiertelności. Możecie nazwać go idiotą, proszę bardzo, jednak czuł coś na kształt otuchy na świadomość, że są jego częścią. Zwłaszcza, kiedy Anielscy strażnicy zamykali go z powrotem w jego celi, lub kiedy wypychali go na ulice Niebiańskiego Miasta i zmuszali, by szedł narażony na pogardliwe spojrzenia swoich niegdyś pobratymców. Słońce raziło go w oczy, wszechobecna biel, błyszczące szklane powierzchnie i harmonia zamiast zachwycać po prostu go irytowały. W tamtej chwili nie marzył o niczym innym jak o opuszczeniu tego miejsca i fałszywie dobrotliwych, omamionych Aniołów już na zawsze. Wiedział, że jako jeden z nich, nie powinien myśleć w ten sposób, ale nie miał na to wpływu. W jego sercu jak cierń tkwiła uraza do Rady, nie uważał, że popełnił błąd. Owszem, złamał zasady, ale zrobił to by ocalić życie niewinnej istocie. Był zły i tęsknił. Louis był jego przyjacielem od niedawna, ale nie można go było zastąpić niczym i nikim. Gotowało się w nim, kiedy banda napuszonych Aniołów zarzucała Tomlinsonowi zdeprawowanie go, mówili o nim okropne rzeczy i nie mieli racji w żadnym stopniu. Cholernie tęsknił za Louisem, za jego głosem, który miał magiczną moc uspokajania jego nerwów, za kojącym poczuciem bezpieczeństwa i wsparcia. Zamartwiał się jego losem, bo co mogło się stać z Mrocznym, który złamał zasady? Bał się, że jego kara, w porównaniu do kary przyjaciela jest tylko dziecięcą zabawą. Nie miał do czynienia z Mrocznymi, nie licząc Louisa, nie potrafił przewidzieć jak się to mogło dla niego skończyć.

Nagle świat zawirował, a Harry upadł na zimny chodnik. Ludzie mijali go, niektórzy z wyrazem obrzydzenia na twarzy, ale zazwyczaj po prostu obojętnie. Był dla nich kolejnym, nic nie znaczącym śmieciem, któremu nie wyszło w życiu, lub był po prostu zbyt głupi, by zająć się czymkolwiek. Tak bardzo się mylili. Louis miał rację. Ludzie potrafią być okropni.

Resztką sił udało mu się doczołgać do schodów niewielkiej kamienicy. Nie da rady. Głos w jego głowie sprawiał wrażenie porządnie zdenerwowanego, gdyby był osobą pewnie kopnąłby go w tyłek krzycząc, że ma się ogarnąć i ruszać w drogę. Ale nie miał już siły, nie miał siły, by otwierać oczy, myśleć.

-Cholera- usłyszał stłumiony męski głos z mocnym akcentem- ja to mam szczęŚcie,- zaśmiał się nieznajomy- ten idiota nigdy mi się nie odwdzięczy- mruknął sam do siebie. Harry naprawdę próbował skupić się na tym, co się dzieje, zarejestrował tylko fakt, że ktoś podniósł go z zimnego betonu a potem była już tylko ciemność.

                                                                                           *


            Zamrugał powiekami. Nad sobą widział tylko białą powierzchnię niskiego sufitu. Głowa bolała go nieco, ale tylko przy skroniach, mięśnie były zastojałe, było mu gorąco i spocił się jak mysz. Ostrożnie podniósł się do pozycji siedzącej i rozejrzał po niewielkim pomieszczeniu. Siedział na łóżku, nieco skrzypiącym, ale wygodnym, ustawionym w rogu pokoju. Obok stało podrapane krzesło, pod przeciwną ścianą tak samo sfatygowana komoda, a obok niej tuż pod oknem, niski stolik, na którym stały brudne naczynia, buteleczki i opakowania po tabletkach. Ktoś musiał zmienić mu ubrania, jego starą koszulę zastąpiono bawełnianą bluzką z długim rękawem , a porwane spodnie szarymi dresami. Nie miał odwagi, by podejść do drzwi i zbadać gdzie się znajduje. Czuł się zaskakująco dobrze, zniknęło palenie w mięśniach i pulsujący ból głowy. Podnosił się właśnie z zamiarem podejścia do okna, kiedy usłyszał skrzypienie podłogi i odgłos kroków. Wrócił na miejsce i położył się starając się wyglądać na nieprzytomnego. Słyszał bicie swojego serca, dotarł do niego również strzęp czyjejś wypowiedzi.

-...mnie już wkurzać. Nie możesz go zabrać do szpitala, tam zaraz zaczną pytać o adres, dowód tożsamości, historię choroby i inne papiery, a on ich po prostu nie ma.- zirytowany głos wydawał się Harry'emu w pewnym sensie znajomy- Rusz głową i miej trochę wiary w przyjaciela, w końcu mam dyplom i inne te pierdoły. Skończyłem studia, potrafię wyleczyć grypę.- (Harry nie mógł powstrzymać się przed przewróceniem oczami) w tym momencie zaskrzypiały drzwi, a Harry skamieniał na posłaniu. Słyszał jak ktoś podchodzi do jego posłania i siada na krześle. Z drugiej strony pokoju rozległ się brzęk szkła i ciche szuranie przesuwanych przedmiotów. Chwilę później ktoś położył chłodny kompres na jego czole i westchnął cicho, przeczesując jego loki palcami. Stwierdzenie, że Anioł czuł się dziwnie, byłoby niedopowiedzeniem. Z jednej strony nie wiedział gdzie jest (nie pierwszy raz niestety) i wszystko wydawało mu się obce, ale z drugiej strony, od długiego czasu nie czuł się tak dobrze jak w tej chwili.

Drugi z nieznajomych przemierzył pokój i stanął przy jego łóżku, nachylając się i przykładając szorstką dłoń do jego policzka. Pachniał dymem papierosowym i czymś chemicznym, czego chłopak nie potrafił zidentyfikować.

-Powinien się już obudzić, gorączka spadła niemal całkowicie, kolor skóry wrócił do normy, wygląda na to, że wyzdrowiał- w głosie mężczyzny zabrzmiała nuta niepokoju.- Dajmy mu jeszcze jeden dzień- westchnął.- Nie rób takiej miny, rozchmurz się.- Harry powstrzymywał się przed zmarszczeniem czoła, bo kto mógłby przejmować się jego stanem?

-Po prostu się martwię, gdyby na jego miejscu był ktoś ważny dla ciebie, też miałbyś taką minę.

Harry'ego przeszedł prąd. Chciał wstać i krzyczeć, ale nie mógł się ruszyć. Louis, Louis, Louis do cholery! To głos Louisa, on tu jest i martwi się o niego. Jest żywy i najwyraźniej czuje się dobrze. Tylko to było w jego umyśle. Nie wiedział jak ma zareagować, co zrobić, co myśleć. Zanim zdecydował się na cokolwiek drzwi od pokoju zamknęły się i został sam.

It's too cold outside (for angels to fly)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz