Biała Ciemność

93 1 0
                                    

Mroźny wiatr targał obsypaną przez śnieg okolicą, gdy zmarznięty i przemoknięty pod moim grubym, czarnym płaszczem, wsparty na sękatym kiju, szedłem traktem biegnącym pomiędzy dwoma wysokimi pasmami wzgórz.

Droga ta była dość szeroka- myślę, że ze dwa wozy spokojnie mogłyby przejechać nią obok siebie- jednak w taką pogodę nie radził-bym w ogóle na niej przebywać. Było ślisko, sypał gęsty śnieg, sprawiając, że oczy widziały tylko najbliższe cztery, czy pięć metrów, a do tego trakt ten był niezwykle nierówny; podziurawiony jak ser, który tworzył boleśnie dużą część mojego prowiantu, a do tego z wybrzuszeniem na środku, więc bardzo łatwo można było się przez nieuwagę na nim potknąć i skręcić kostkę albo co gorsza- kark.

Gdy szczególnie mocny powiew uderzył z całą swoją mocą w moją sylwetkę, poczułem gęsią skórkę, a moje zmarznięte kości wyraziły swoje niezadowolenie drżąc i coraz bardziej boląc. Jeszcze mocniej naciągnąłem kaptur swego odzienia, skuliłem się, zaś czerwoną od zimna lewą dłoń skryłem w tylko troszeczkę cieplejszej niż otoczenie, kieszonce płaszcza, gdzie oprócz ręki trzymałem jeszcze scyzoryk, małą figurkę na szczęście i jakąś niewielką przekąskę na drogę, najpewniej ser. Niestety. Druga dłoń nadal musiała męczyć się i walczyć z chłodem, bowiem trzymałem w niej mój malutki tobołek z jeszcze drobniejszym przybytkiem oraz sękaty kij- towarzysz i obserwator wszystkich mych długich podróży.

Jeszcze troszkę- myślałem przy każdym pokonanym metrze.- To już ostatni... ech... krok...

Ale jakimś okrutnym zrządzeniem losu, a może boską interwencją, ostatnich kroków zrobiło się najpierw dwa, potem pięć, potem jeszcze dwadzieścia, a następnie nawet dwieście i ciągle zapowiadało się na więcej.

Jedynym pocieszeniem w całej tej tragicznej sytuacji, było dla mnie to, że przed śnieżycą, gdy byłem jeszcze w Keten, przestudiowałem dziesiątki map, które dał mi miejscowy człowiek i teraz przy-najmniej wiedziałem, że z każdym "ostatnim krokiem" coraz bardziej zbliżam się do końca wąwozu i Zamku Angerdzkiego na wysokim i spłaszczonym na szczycie Wzgórzu Zamkowym.

-Kreatywnie- mruknąłem, gdy pierwszy raz przeczytałem tą nazwę, teraz jednak była ona dla mnie światełkiem w mroku i chyba jedynym pocieszeniem jakie mogłem teraz wymyślić. Bowiem Wzgórze Zamkowe oznaczało schronienie przed śmiercią.

Przed tą podróżą nie myślałem nawet, że ciemność może być biała, lecz gdy wpadłem w tą potworną śnieżycę, była to chyba moja pierwsza myśl. Ogarnęła mnie biała ciemność, gnana przez porywisty wiatr z zachodu, bijąca we mnie, szybka i nieokiełznana. Całe moje życie zależało od jej kaprysów i humorków. Jeden niewłaściwy kro-czek, a lód na drodze wykonałby swoje i wpadłbym w łapska tego potwora zwanego śniegiem. A jeśli bogowie sprawili, że musiałem robić tyle "ostatnich kroczków" to nawet się nie łudziłem, że uratują mi nogę i nie sprawią, że jej nie skręcę.

A gdybym nie mógł iść, to nie mógłbym też przeżyć.

Niespodziewanie, tak troszeczkę jakby na zawołanie, poślizgnąłem się i upadłem. Mój wrzask rozdarł powietrze, jednak wiatr zrobił swoje i zagłuszył go. Nawet, gdyby jakaś dobra duszyczka była w pobliżu, to i tak by mnie wtedy nie usłyszała.

Wpadłem w mokry śnieg, a potem zjechałem z krzywej ścieżki jak po zjeżdżalni. Moja tylna cześć ciała mocno grzmotnęła o coś twardego i śliskiego, jeszcze bardziej zdradliwego niż trakt, który przed chwilą mnie zawiódł.

Lód- pomyślałem z przerażeniem.- I to gruby.

A tak potężna warstwa lodu w tym wąwozie mogła znaczyć tylko jedno: zamarzniętą rzekę Angerdzką, płynącą zakolami od Keten, przez Kersby, kończącą się dopiero u podnóża gór na dalekim południu.

Pakt z MagiemWhere stories live. Discover now