Następny dzień nastał surowy, zimny i ponury, idealnie odzwierciedlający nastrój idących na cmentarz ludzi. Miejsce to znajdowało się około dwóch, trzech kilometrów na zachód od Kersby i Wiśniówki. Było ono stare, mroczne i wprost emanujące dostojnością i wrogością.
Szliśmy powolnym, żałobnym krokiem, a wiatr świszczał smutno wśród otaczających nas wysokich, zasypanych przez śnieg traw, tak jakby i on opłakiwał śmierć brata Paula.
Trumnę transportował na wozie jeden z okolicznych gospodarzy, zaś przed nim maszerował dumnie prowadząc całą procesję ksiądz z Kościółka, przy okazji śpiewając, modląc się i przypominając o wszystkich zasługach zmarłego.
Na cmentarz dotarliśmy po godzinie. Był on niewielki, ale bardzo stary; płyty grobowe były popękane i pokryte mchem, zaś na ścianach górującej nad wszystkim kapliczki rósł wiekowy, potężny bluszcz, którego nikt jak dotąd nie próbował przycinać.
Panująca tu aura przytłaczała, była ponura, ale czegóż innego można by się było spodziewać po cmentarzu? Wiatr nadal grał swą żałobną pieśń, podczas gdy my wtórowaliśmy mu swoimi, ziemskimi hymnami.
Grób był już gotowy. Jakichś czterech rosłych mężczyzn przy użyciu haków i wielu lin włożyli trumnę wraz ze zmarłym do czarnego, zasypanego już trochę przez śnieg dołu, a potem kapłan odmówił jeszcze kilka modlitw, zaś robotnicy zaczęli łopatami wrzucać twardą, zmarzniętą ziemię z powrotem do dziury. Po chwili wszystko było już gotowe. Teraz pozostało jedynie ustawić nagrobek i wreszcie zakończy się ta nieprzyjemna uroczystość.
Nie uroniłem żadnej łzy, nie rozpaczałem nad grobem Paula; nikt tego nie zrobił. Znałem go za krótko by traktować go jak prawdziwego przyjaciela, ale cóż... może gdyby los był łaskawszy? W końcu była to, nie licząc Sally, najżyczliwiej do mnie nastawiona osoba w Kersby. Lecz nie ma sensu rozmyślać w ten sposób. To wszystko nie miało szans się spełnić.
Po chwili nagrobek wylądował na swoim miejscu, na nim zaś kamieniarz wyrył imię i nazwisko zmarłego, jego datę urodzenia, oraz datę śmierci: 10 stycznia 1248 rok.
Cała procesja ruszyła znów w stronę wioski. Koniec. Nareszcie.
Przez resztę dnia nie miałem żadnych obowiązków, bowiem zwierzęta nakarmiłem już wcześniej, a ogień od dawna tańczył wesoło w kominkach. Więcej zaś pracy Joseph mi nie dawał, ponieważ uznał, że w tak smutny dzień jak ten dzisiejszy nie godzi się robić tak pospolitych rzeczy jak czyszczenie garów. Ze względu na pamięć Paula.
Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi wziąłem parę zaskórniaków i razem z Sally poszedłem do "Pod Kufelkiem Miodu", by uczcić zmarłego odrobinką piwa.
W gospodzie panowała okropna atmosfera. Przy ławach siedziało kilkanaście osób, większość zaś milczała gapiąc się w blaty stołów, tylko kilku popijało z kufli i szeptało coś między sobą.
Zasiedliśmy z Sally troszeczkę z boku i zamówiliśmy po małym kubku miodu. Po chwili mogliśmy już rozkoszować się jego miłym smakiem.
-Niech ziemia pochłonie całą Starą Chatę i wszystkich jego mieszkańców- rzekł niespodziewanie głośno jeden z wieśniaków, Daven Bratter jeśli dobrze pamiętałem. Ten, który towarzyszył Paulowi w szaleńczej eskapadzie na Psie Pole. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, wyglądał na niezwykle silnego, ale jednocześnie głupiego, co powodował tępy wyraz twarzy i szeroko rozstawione, brązowe oczy.- Biały Cień, czarnoksiężnik, światła, pioruny, migające okna, latające świece i czort wie co tam jeszcze żyje, ale tak czy siak, niech ich pochłonie!
Nikt nie odpowiedział na jego słowa. Zapadła długa cisza. Daven pociągnął mocno z kufla i kontynuował, zaś wszyscy patrzyli na niego ze znużeniem. Widzieli już tak dużo, że jeden napad złości u jakiegoś podpitego wieśniaka nie robił na nich żadnego wrażenia.
YOU ARE READING
Pakt z Magiem
FantasyZaledwie siedemnastoletni Martin już trzy razy opuścił swe rodzinne strony, czyli Góry Południowe i udał się w długie podróże praktycznie przez całe Królestwo Calvertu. W ich trakcie nabył doświadczenia, stwardniał, ale jednocześnie stał się podejrz...