«8»

272 46 12
                                    

Kolejna uliczka. Tym razem ostatnia. Bieg zdecydowanie skrócił drogę, jednak miałem pewność, iż jestem spóźniony. Luke wyraził się jasno. Jedenasta trzydzieści, a dochodziła właśnie jedenasta trzydzieści pięć. W duchu przeklinałem kierowcę autobusu, który postanowił zostawić mnie na przystanku i tym samym skazał na tak długą drogę do domu. Wszyscy myśleli, że jestem osobą wytrzymałą i wysportowaną, jednak długi dystans zawsze mnie wykańczał i tego faktu nie dało się ukryć. Przynajmniej ja nie potrafiłem. Lub nie znałem jeszcze dobrego sposobu.
Kilkanaście metrów. Udało się. Wbiegłem na podjazd, dysząc głośno, po czym wpadłem do - jak się okazało - kompletnie pustego domu. Samochodu nie było w garażu, każdy pokój był pusty a na lodówce mogłem odnaleźć wzrokiem tylko jedną, żółtą karteczkę samoprzylepną z wiadomością od mamy o późnym powrocie do domu. Nic nadzwyczajnego. Nic co mogłoby oznaczać obecność Luke'a tutaj. Na zegarku widniała jedenasta czterdzieści. I bylem pewny, że przegapiłem tą ważną sytuację, o której wspominał przy naszym ostatnim spotkaniu. Byłem bardzo zły na siebie. Zawsze potrafiłem dotrzymać słowa. Starałem się. A tym razem? Przez kilka przypadków spóźniłem się o dziesięć minut. Rozwiązana sznurówka. Zagubiony po drodze telefon i odjeżdżający z przed nosa autobus zniszczyły mój styl bycia, budowany przez tak długi czas. Bo ja zawsze, ale to zawsze się starałem. I najczęściej dawałem radę, wkładając w sumienność wysiłek i całe serce. Najwidoczniej tym razem to było zbyt mało.
Przeszedłem do przedpokoju. Rozejrzałem się wokół. Wzrok padł na ostatnią rzecz o jakiej w tamtej chwili mógłbym pomyśleć. Telefon. I widniejącą na małym pulpicie, cyferkę jeden. Wiadomość na sekretarce. Musiał ją nagrać kiedy wychodził...
Szybko odtworzyłem nagranie i usiadłem na kanapie, słuchając. Zapoczątkował je śmiech. Cudowny śmiech. Jego śmiech.
"Więc, Calum. Nie sądziłem, że kiedyś użyję tych słów, ale spóźniłeś się. Zdążyłem wyjść. Ale jeśli cię to pocieszy, nagrywałem to tak by moja zdenerwowana mama musiała czekać w samochodzie. Cóż, apropo samochodu" westchnął "Przyszedłem się pożegnać. I nie, nie bój się głuptasie, nie na zawsze. Po prostu wyjeżdżam na tydzień i chciałem ci powiedzieć. Mam nadzieję, że nie będziesz zły jeśli dowiesz się w taki sposób i nie umrzesz z tęsknoty, bo hej, bądź co bądź to twoja wina. Zawsze miałeś słabą kondycję" znów śmiech "ale tak. To było tak ważne. Nie gniewaj się, skarbie i do zobaczenia za siedem dni". Śmiech wpełzł na moje usta. Położyłem się. Oddychałem powoli. Już zacząłem tęsknić. I zastanawiałem się tylko czy on mógłby czuć to samo.

Dochodziła trzecia. Noc czy ranek. To nadal była bardzo późna godzina, jak widać nie najlepiej oddziałująca na moje szare komórki. Obudziłem się. Byłem zmęczony, wyczerpany. Ale otworzyłem oczy i podniosłem się lekko. Ogarnęło mnie przerażenie. Rozglądając się dookoła widziałem tylko ciemność. Nawet włosy Michael'a, zajmującego drugie łóżko nie wyróżniały się w tej otchłań. Jednak wstałem. I poruszałem się. Bo ta czynność była normalna. Wiedziałem co za chwilę ma się stać, bo to działo się często. Jedyne zmartwienie w moim umyśle kierowało się do domu. Bo nie byłem tam. Bylem tutaj, w hotelu i kierowałem kroki do łazienki. Tłumacząc, to nie było lunatykowanie. Chociaż chciałbym. Prawdopodobnie bolało by o wiele mniej. O wiele.
Otworzyłem drzwi, zamknąłem je. Usiadłem na podłodze i oparłem plecy o zimną ścianę. Jedyne co krążyło w moich - jeszcze - trzeźwych myślach to możliwa cisza. Nie chciałem krzyczeć, czy szlochać. Musiałem być ostrożny. Chciałem kontrolować swój organizm, emocje i uczucia, ale kiedy to się zaczęło, byłem skończony. Całe opanowanie wyparowało, wraz z pierwszym wspomnieniem, przebiegajacym przez moje myśli. Ból to jedyne co mogłem odczuć. Zacisnąłem usta w wąska linię, zamknąłem oczy. Nadal próbowałem to powstrzymać. Nadal chciałem być silny. Nadal szukałem władzy. A potem pojawiło się kolejne wspomnienie i uderzyło mocniej. Łza spłynęła po moim policzku. Potem kolejna. Już nie potrafiłem się bronić. One zaczęły nadbiegać z każdej strony. Było ich coraz więcej i więcej. Myśli. Wspomnienia. Uczucia. Emocje. Atakowały mnie. Uderzały, ciągnęły na dno. Chciały zniszyć.
Zacząłem szlochać. Poddałem się bezradności. Nie walczyłem. Bo to zawsze potrafiło wygrać.
Łzy spływały w dół, tworząc linie, przypominające konary rzeki na moich policzkach i szyji. Głowa bolała. Ciało stało się ciężkie. Po prostu siedziałem tam, szlochając coraz głośniej, a potem także krzycząc z bezsilności.
To miało przewagę.
To kontrolowało mnie.
To niszczyło mnie.
To było uczuciem.
Po prostu tym.
Czego nie potrafiłem nazwać. Miałem poważny problem, niszczący moje ciało, umysł i duszę od środka. Nie wiedziałem. Czy kocham czy nienawidzę go bardziej za to co mi zrobił. Czy tęsknię czy cieszę się z jego obecności. Czy tęsknię czy odczuwam ulgę. To było po prostu powolne konanie, którego nie mogłem powstrzymać. Bo ja nie potrafiłem. Potrzebowałem pomocy.

Do you miss me like a got miss you...

Nie mam pojęcia co to. Ok.

Destruction; cakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz