4.
Od pięciu minut stoję jak w letargu, trzymając rękę nad drzwiami, gotową aby zapukać. Ręka gotowa była, ja nie. Słyszę fragmenty ich rozmowy. Coś o najnowszym filmie w kinie, trochę o ostatniej imprezie u Marka (świetnie się bawili, gdybym tam była, pewnie nudziłabym się jak na urodzinach babci). Śmieją się. Dobrze im jest beze mnie, jak zapukam to pewnie spierdolę im wieczór, weekend, miesiąc. Całe, kurwa, życie. Pierdolę, ale mi teraz beznadziejnie. Kompletne gówno. Siadam zrezygnowana na schodku i ni chuja nie wiem, co zrobić. Było by miło, gdyby tuż obok pierdolnął meteoryt i skończył ten burdel. Zmiótł to wszystko z powierzchni wszechświata. Raz na zawsze, definitywnie. zamykając wszystkie drzwi i kończąc wszystkie historie. Nie byłoby nic do tłumaczenia. Jakaś nagła cisza zapanowała. Czułam tylko ciepły powiew na plecach, zupełnie jakby drzwi były otwarte. Drzwi. Otwarte. Drzwi były otwarte. Kurwa. Odwróciłam głowę i zobaczyłam dwie inne głowy, bardzo zdziwione i złe głowy, patrzące się na mnie dwa znaki zapytania z wykrzyknikami.
- Jednak żyjesz. – ten cynizm w głosie Miśki mi się nie podobał.
- Co ty tu robisz? – ale podszyty gniewem ból w głosie Maćka był jeszcze gorszy. Trzeba było w ogóle tu nie przychodzić. Miałam zdecydowaną rację myśląc, że mój widok rozwali im dzień.
- Przepraszam. – chyba jedyna rzecz jaką miałam do powiedzenia.
- Coś jeszcze? – była konkretna, ale wiedziałam, że nadal jej na mnie zależy. Tylko czy na tyle, żeby przezwyciężyć urazę? Maciek tylko się patrzył, przeszywał mnie wzrokiem, szukał przyczyny mojej obecności.
- Zerwałaś z nim. – znalazł przyczynę. Nawet nie pytał.
- Tak.
- Wejdź. – Miśka zaprasza mnie do środka...
- Chyba nie powinnam, pewnie mieliście jakieś plany... nie powinnam, nie chce już bardziej psuć. Przepraszam... pójdę. Przepraszam.
- Wejdź powiedziałam.
Nie chcę prowadzić tej rozmowy, nie jestem gotowa. Nienawidzę się tłumaczyć. Moje błędy powinny być moje, a życie jest tak kurewsko dobrze pomyślane, że dotykają też innych. Już w tym momencie czuję, jak zamykam się w sobie, jak zaciska się moje gardło. Staję się bezbronna i bierna, podatna na wszelkie uszkodzenia. Wystarczy tylko jeden cios. Ale oni tylko się patrzą, a ja nie wiem co zrobić, więc patrzę się na nich. I tak sobie patrzymy. I mi się ręce trzęsą. I mi się telefon trzęsie na tyłku. Dzwoni. Nawet nie sprawdzę. W tym momencie mam to w dupie – prawie dosłownie. Heh. Nie pohamowałam uśmiechu, przez co trafił on do nich. Też się uśmiechnęli. Teraz staliśmy i się uśmiechaliśmy. Żadnych słów. Mi to odpowiada, bo nie lubię mówić. Powiedzieć przecież można wszystko, a w życiu chodzi o czyny. Nigdy nie wierzyłam ludziom w to, co mówią, patrzyłam na gesty, na małe niuanse, chciałam ich znać nie z tego, co o nich mówiono, ale z tego, co sami robią. Moi przyjaciele o tym nie zapomnieli, nie zapomnieli o mnie, a ja prawie zapomniałam o nich. Zachowuję się jak suka, przychodzę jak się pierdoli i jest mi źle. Nie było mnie z nimi od pół roku, pół roku względnego szczęścia z cwelem.
Czuję na sobie ciepło. Ciepło dwóch ciał. Czuję ich miłość, wiem, że mi wybaczają. Jestem im za to taka wdzięczna. Tak bardzo mi ulżyło. Teraz już trzęsę się cała. Szlocham. To nie jest zwykły płacz. To szloch przepełniony trzymanym od dawna bólem, tęsknotą i złością. Szloch wyzwolenia. Szloch, po którym jesteś czysty. Który stawia kropki przy wszystkich złych zdaniach, przy wszystkich niedopowiedzeniach.
Maciek poszedł po herbatę. Kochany, nie wiedział, że wolałabym papierosa.