1 - Przyjęcie panienki Luny

208 18 4
                                    

Nie byłem zbyt zadowolony, gdy otrzymałem zaproszenie w kopercie z niebotycznie drogiego i grubego papieru, na której wypisane było moje nazwisko perfumowanym atramentem. Od razu wiedziałem, że kolejne już w tym miesiącu spotkanie towarzyskie w gronie przyjaciół państwa Crescent przysporzy mi zmarszczek na czole. Przez kilka dni starałem się nie wracać pamięcią do treści zaproszenia. Wolałem przez przypadek zapomnieć o przyjęciu, a ewentualnie potem zręcznie przekręcić rzeczywistość, by nie popełnić towarzyskiego samobójstwa, niż ciągle zamęczać się myślą, że będę musiał znów znaleźć się w tych oziębłych, starych murach. Cóż mogłem poradzić - mój świętej pamięci ojciec bardzo się przyjaźnił z tą rodziną, podobnie jak chyba wszyscy noszący nasze nazwisko, od zarania dziejów, aż po dzień dzisiejszy - musiałem podtrzymywać tradycję.

Tamtego poranka nie mogłem jednak nie przeoczyć faktu obijającego się po mojej głowie. Musiałem pojechać na przyjęcie, do ludzi, za którymi nie przepadam, tylko dlatego, że kilka poprzednich głów rodziny nie miała dosyć odwagi i pieniędzy, by się odłączyć od wspólnej pracy, założyć własną, konkurencyjną kompanię handlową, aby po kilku pokoleniach wznieść się na wyżyny sukcesu, patrząc tryumfalnym wzrokiem na rodzinę Crescent. Jak na razie pozostawało mi jedynie marzenie o wielkości i planowanie, jednocześnie podlizywanie się wszystkim, którzy w ostatecznym rozrachunku byliby w stanie mnie poprzeć. Wmawiałem sobie, że dlatego tam idę. Nie po to, by sprawiać pozory przyjaciela i wiernego wspólnika, ale zebrać wianuszek podobnych sobie, grając tym samym na nosie gospodarzom.

Gdy tylko zajechałem pod drzwi, owionął mnie ten mroczny oddech bijący z ciepło urządzonego wnętrza rezydencji. Coś niepokojącego skrywały te mury, nie miałem jednak odwagi, ani nawet zbytniej ochoty, by drążyć ten temat, zarówno podczas poprzednich wizyt, jak i w tamtej chwili. Dałem się poprowadzić kamerdynerowi do środka, dalej znajomym korytarzem do obszernego salonu. Zebrała się tam już większość zaproszonych gości, o ile mi było wiadomo. Wszyscy rozpierzchli się po całym pomieszczeniu, rozmawiając w małych grupkach z ożywieniem. W środku całego tego zamieszania zauważyłem młodą dziewczynę. Ubrana była w stonowaną suknię, jednak wyróżniającą się spośród tłumu falbankami, naszywkami i innymi ozdobami. Wywnioskowałem, że musi to być jubilatka, panna Luna Crescent. Tamtego dnia miała uroczyście zamknąć rozdział dzieciństwa, biorąc na barki ciężar i radości bycia panną w towarzystwie. W pewnym momencie zauważyła mnie, patrzącego na nią i rozmyślającego już od dłuższej chwili i przywołała mnie do swojej grupki.

- Dennis! Jak miło cię tu widzieć! - roześmiała się. Była niewątpliwie w swoim żywiole. Mogłem jej tego pozazdrościć, całej tej pewności siebie i naturalności w mowie, której natura, czy też wychowanie, mi poskąpiła.

- Witam, panno Luno - odparłem jedynie, podchodząc kilka kroków.

- Właśnie sobie rozmawialiśmy o sztuce. Nie chciałbyś się przyłączyć? - zapytała. Nie miałem zbytniej ochoty odpowiadać na to pytanie, jednak jakoś należało spełnić obowiązki bycia gościem i przynajmniej raz porozmawiać z jubilatką.

- O jakiej sztuce dokładnie? - zmusiłem się do powiedzenia.

- O teatrze. Chyba kiedyś mówiłeś, że uwielbiasz teatr? - zaczęła trajkotać. - Co sądzisz o tej nowej aktorce w Teatrze Grant? Ponoć pochodzi z jakiegoś odległego, wschodniego kraju.

- Niewątpliwie jej imię jest nietypowe - odpowiedziałem.

- Raczej dziwne - rzucił jeden z mężczyzn stojących wokół mnie. - Fang Pan, śmiesznie się je wymawia.

- Ale przynajmniej talent ma - dopowiedziała jakaś kobieta.

- Ponoć tam, na wschodzie, ćwiczą grę już od najmłodszych lat - dodałem. - Zupełnie tak, jak tresuje się zwierzęta.

- Przecież to okropne! - zawołała Luna.

- Mówisz, że cię to odraża, a i tak z chęcią pójdziesz do teatru następnym razem i siądziesz w loży honorowej, by podziwiać kunszt, jaki ta kobieta wyrobiła przez całe życie.

Próbowałem się powstrzymać, uciąć zdanie, nie mówić dalej. Wiedziałem, że gdybym posunął się za daleko, skazałbym się na wieczne potępienie i życie w slumsach. Byłem świadomy, że nie udałoby mi się przeżyć bez służby w przestronnym lokum, kupionym za pieniądze spółki, która w większości była własnością Crescentów. Już nie mogłem wytrzymać, już moje usta się otwierały, by wypowiedzieć kolejne niepochlebne słowa, gdy nagle wszystko spowiła ciemność. Wszystkie lampy, co do jednej, zgasły w tym samym momencie. Na chwilę zapadła grobowa cisza, aż rozbrzmiały piski, nawoływania, stukot obcasów po posadzce i ludzi kręcących się wokół, szukających rozpaczliwie włącznika prądu. Podczas całego tego zamieszania ktoś na mnie wpadł. Omal nie przewróciliśmy się oboje. Pochwyciłem tego kogoś za rękę. Poczułem, że skóra jest delikatna, wypielęgnowana, a dłoń niewiarygodnie mała. Pomyślałem, że to pewnie któraś z kobiet przez przypadek potknęła się o swoją suknię i tu wylądowała, ale jak na razie nie wiedziałem dokładnie, kto to jest. Nie śmiałem cokolwiek powiedzieć, by owej damy nie urazić. Czekałem cierpliwie, aż któryś ze służących nie opanuje sytuacji, wciąż trzymając kobiecą dłoń w swojej.

Po kilku dopiero minutach czekania żarówki rozbłysły oślepiającym światłem. Przymrużyłem oczy. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem przed sobą młodego mężczyznę, równie zaskoczonego nagłym przywróceniem zasilania. To do niego należały te drobne, wypielęgnowane ręce. Od razu gdy się zorientował, że patrzę na niego, zabrał dłoń i lekko się ukłonił.

- Przepraszam, jestem Daniel Grant, mam nadzieję, że wybaczy mi pan, że tak na pana wpadłem w tych ciemnościach.

- Nic nie szkodzi - odpowiedziałem. - Ja nazywam się Dennis Parker, miło mi poznać.

Uścisnęliśmy sobie dłonie w krótki, przeznaczony do interesów sposób. Zaczęliśmy wymieniać standardowe grzeczności, gdy naszą rozmowę przerwał pisk mrożący krew w żyłach. Zaraz potem dało się słyszeć głuche tąpnięcie mdlejącego ciała.

- Coś się stało? - zapytał mój rozmówca.

- Nie wiem, ale wydaje mi się, że coś poważnego. Chodźmy to sprawdzić - zaproponowałem, z lekka zaintrygowany rozwojem wypadków. Nie mogę ukryć, że byłem nieco dumny ze swojej intuicji, ale też i przytłoczony jeszcze gęstszą mroczną aurą emanującą z tego miejsca. Z jednej strony chciałem wiedzieć o nim wszystko, z drugiej wolałem uciekać daleko, daleko stąd. Wybrałem opcję pierwszą, która zaprowadziła mnie do korytarza, a dalej do głównego wejścia. Zebrała się tam już niemała grupka osób, zarówno służby, jak i gości. Popatrzyłem tam, gdzie zwracali oczy wszyscy, czyli w stronę drzwi wejściowych. Niedaleko nich leżała nieprzytomna służąca, którą próbował się zająć kamerdyner. Dopiero, gdy uniosłem wzrok, przez chwilę zapomniałem oddychać.

Do drzwi przybite były ludzkie zwłoki.

Gdy światła zgasłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz