Kamerdyner prowadził nas do stróżówki. Staraliśmy się złagodzić jakoś to napięcie, jakie między nami powstało. Pierwszy odezwał się pan Grant:
- Bardzo się troszczysz o Emilię, Arthurze.
Mężczyzna chyba lekko się zarumienił, ale utrzymał fason i odpowiedział jedynie:
- Dobra z niej służąca.
- W dodatku dosyć ładna - dodał Daniel. Nie leżało to w zbyt dobrym takcie, by rozmawiać na takie tematy ze służącymi, jednak wydawało się, że temu człowiekowi wszelkie towarzyskie zasady były zbędne. - To jak? Jesteście razem?
- To... - wydukał speszony przewodnik, niezdolny do wypowiedzenia kolejnego słowa. Postanowiłem jakoś temu zaradzić, zgadując:
- Jeszcze ze sobą nie jesteście, bo nie masz odwagi powiedzieć jej całej prawdy o swoich uczuciach, prawda?
- Tak... To coś takiego...
Nie wiem, czy to pan Grant popełnił nietakt, podsuwając ten temat, czy to może ja sprawiłem, że nagle całe napięcie jeszcze się wzmogło. Wędrowaliśmy tak niczym pod chmurą burzową. Droga dłużyła się niemiłosiernie, jakby nagle wszystkie korytarze stały się pięć razy większe, a my stawialiśmy nasze pierwsze samodzielne kroki jako dzieci. Był to czas pełen obaw.
W końcu dotarliśmy do uchylonych lekko drzwi stróżówki - niewielkiego pomieszczenia, w którym wisiały dzwoneczki obwieszczające nadejście wezwania z odpowiednio podpisanego pokoju, proste biurko, krzesło i kilka przypadkowych wręcz przedmiotów. Wśród tego wszystkiego królował starszy mężczyzna na krześle. Opuścił głowę na pierś, ręce splótł na brzuchu i wydawał się drzemać. Kamerdyner podszedł do niego i potrząsnął jego ramieniem, wypowiadając nazwisko klucznika raz po raz. W końcu głowa starszego mężczyzny się przechyliła i zobaczyliśmy upiorny widok. Chociaż na początku wydawało nam się, że wszystko skończy się szczęśliwie, Hamish się obudzi, poda nam klucze, a historia się wyjaśni za dzień, może dwa, widzieliśmy na własne oczy twarz pokrytą fioletowymi, żółtawymi i czerwonymi plamami, zakrzepłą krew w kąciku ust i zmarszczki powstałe w spazmatycznej agonii. Arthur cofnął się o krok. Bardzo niepewny krok.
- Co tu się stało? - wyszeptał. Rozejrzałem się po pokoju. Wśród porozrzucanych przedmiotów zauważyłem pewną prawidłowość. Wszystkie one były zniszczone i poszarzałe. Jedna tylko butelka w kącie biurka wydawała się zupełnie nowa. Postanowiłem jej nie dotykać, a jedynie obejrzeć z daleka. Zawierała w sobie płyn, który za brązowawym szkłem wydawał się brudnozielony. Opowiedziałem o swoim spostrzeżeniu.
- Ale do czego to prowadzi? - zapytał Daniel.
- Mógł wypić zbyt dużo i dostać ataku serca - zaproponowałem.
- Nie - sprzeciwił się kamerdyner. - To coś zupełnie innego. Hamish nigdy nie upiłby się do takiego stopnia, wiem to na pewno. Patrzcie - wskazał na pas starszego mężczyzny - nie ma kluczy. To musiał być ten morderca, który nas zamknął, używając kluczy Hamisha.
- Jesteś pewien, że mu po prostu nie wypadły? - chciał się upewnić Daniel.
- W stu procentach. Nigdy jeszcze nie widziałem go bez kluczy u pasa. To niemożliwe, by dobrowolnie je komuś oddał lub zgubił. Sam zawsze wszystkiego pilnował.
- Jeżeli tak, to w tej butelce powinna być trucizna - mówiłem dalej.
- Mi też się tak wydaje - powiedział Arthur. - Ale dlaczego ten płyn tak dziwnie wygląda? W życiu nie wypiłbym czegoś takiego. Sam kolor odstręcza.
- Może gdy Hamish go próbował, nie wyglądał tak samo - próbowałem wyjaśniać. - Czytałem gdzieś, że niektóre substancje pod wpływem innych i upływu czasu zmieniają swoje właściwości. Może ta trucizna wyglądała jak zwykła whisky, ale potem zaczęła się zmieniać, gdy już stary Hamish nie żył. Popatrzcie tylko na tę plamę - wskazałem na rękaw koszuli nieboszczyka. - Zupełnie, jakby ktoś rozlał piwo, a potem niebieską farbę, nawet widać to subtelne przejście na brzegu.
- Dobrze, Hamish, klucznik rezydencji Crescent, został otruty, najprawdopodobniej przez tą samą osobę, która zamordowała pannę Fang Pan - skonkludował pan Grant. - Co w związku z tym zrobimy?
Odpowiedziała mu cisza. Żaden z nas nie znał rozwiązania tej makabrycznej zagadki. Postanowiliśmy się rozejrzeć wewnątrz i wokół stróżówki w poszukiwaniu poszlak. Na nasze nieszczęście, nie byliśmy w stanie niczego znaleźć. Udało nam się jednak zamknąć pokój przy użyciu kłódki, znalezionej na jednej z półek zmarłego. Kamerdyner owinął kawałkiem łańcucha klamkę i gwóźdź przybity przez nas obok drzwi, po czym zamknął ściągnięte ogniwa kłódką. Klucz wsunął do jednej z kieszeni swojej liberii i zaproponował, byśmy udali się do czekających na wieści gości zebranych w salonie.
- Jak myślicie, powinniśmy im mówić o tym wszystkim, co tutaj zobaczyliśmy? - zapytałem. Odezwały się dwa pomruki, jeden pełen dezaprobaty, drugi zwykłego, uprzejmego przyzwolenia. moi towarzysze popatrzyli na siebie.
- Uważam, że powinniśmy ich o wszystkim poinformować - powiedział Arthur. - To by było nieuczciwe, taić przed nimi prawdę.
- Nie sądzę, by w tym wypadku można było przewyższać uczciwość nad wrażliwość - odpowiedział Daniel. - Wyobraźcie sobie, panowie, jak by zareagowali inni goście, gdyby się dowiedzieli, że w tym domu dokonano nie jednej, a dwóch zbrodni? Musimy z tym poczekać, aż emocje ochłoną. Nie możemy pospieszać biegu wydarzeń. Sami ledwo panujecie nad emocjami, a co dopiero cała reszta. Trochę wrażliwości, panowie.
- To nie wrażliwość, tylko kłamstwo - zaprotestował kamerdyner.
- Opóźnianie momentu poznania całej prawdy to nie kłamstwo, a jeżeli jest kłamstwem, to popełnię je w dobrej wierze.
Postanowiłem włączyć się w dyskusję:
- Zgadzam się z panem Grantem. Wystarczy, jeżeli powiemy, że nie znaleźliśmy kluczy. Również wolałbym, by nasi bliscy choć jeszcze przez kilka chwil żyli w błogiej nieświadomości tragedii. W końcu po coś zamknęliśmy na amen ten pokój, prawda? Gdybyśmy rozpowiedzieli, że coś tak makabrycznego się tam stało, to zupełnie, jakbyśmy do niego zaprosili wszystkich, by sobie popatrzyli na zwłoki Hamisha. A tak być nie może.
Widziałem, że Arthur ciągle ma mieszane uczucia o całym tym zamieszaniu, jednak nic nie powiedział i w ciszy zgodził się z nami. Wędrowaliśmy dalej, aż do salonu. Jak oczekiwaliśmy, wszyscy z utęsknieniem wypatrywali naszego powrotu. Zrelacjonowaliśmy pokrótce nasze odkrycie, przedstawiając nasze wyjaśnienie sytuacji. Zdziwiło nas to, że panienka Luna wstała i podeszła do nas, by zamienić kilka słów na osobności.
- Panowie, proszę mówić szczerze - powiedziała, gdy tylko wyszliśmy z pomieszczenia pełnego ludzi. - Wiem, że coś ukrywacie.
- Nic nie ukrywamy - odparł pan Grant, zachowując kamienną twarz.
- Czuję, że coś jest nie tak. Powiedzcie mi, proszę - zaczęła błagać dziewczyna. W końcu jej służący nie wytrzymał i zdradził nasz sekret. Panna Luna przestraszyła się jego słowami, nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Rozejrzała się wokół siebie.
- Coś nie tak, panienko? - zapytał kamerdyner.
- Idę sama to wszystko sprawdzić - rzekła krótko i pobiegła w głąb korytarza. Chcieliśmy pobiec za nią, lecz zaraz zdarzyło się coś, co zmroziło nam krew w żyłach.
Światło znów zgasło.

CZYTASZ
Gdy światła zgasły
Mystery / ThrillerDennis Parker został zaproszony do ponurej rezydencji Crescent by świętować szesnaste urodziny córki gospodarzy. Nie wszystko jednak idzie po ich myśli. Nikt nie mógł się spodziewać, że radosną uroczystość przerwie okrutna zbrodnia.