5 - Przeznaczenie

41 12 9
                                    

- A gdzie jest panna Crescent? Była z wami, prawda? - zapytała jedna z kobiet. Spojrzeliśmy po sobie. Ogarnęło nas jeszcze większe przerażenie. Gdy tylko światła się zapaliły, chcieliśmy się upewnić, czy wszyscy są bezpieczni, ale nie szukaliśmy Luny. Zorientowałem się, że popełniliśmy straszliwy błąd.

- Poszła się odświeżyć - powiedział Anton Crescent. Miał chyba świadomość, że kłamstwo było najlepszym rozwiązaniem, bynajmniej do czasu. Nie wiedzieliśmy, czy panienka Luna jest bezpieczna, czy w każdej chwili może ją dopaść grasujący w rezydencji morderca. Nie wiedzieliśmy też, czy morderca nie podszywa się pod jednego z nas bądź nie jest jednym z gości. Nie chcieliśmy o tym myśleć, jednak nie dawało to nam spokoju. I chociaż większość zgromadzonych w pomieszczeniu osób odetchnęła z ulgą, widziałem, jak niektórzy sceptycznie podchodzą do naszych słów. Największymi niedowiarkami byliśmy właśnie my, wtajemniczeni w całą sprawę.

Spędziliśmy chwilę na najzwyklejszych rozmowach z gośćmi, prowadzonymi chyba jedynie dla zabicia czasu. Zaraz jednak Anton stał się bardzo niespokojny i wyszedł na korytarz. Postanowiłem pójść za nim. Nie wydawał się iść w jakimś określonym kierunku. Rozglądał się, jednak zdawał się mnie nie zauważać. Dopiero, gdy przez przypadek potknąłem się o fałdkę na dywanie i upadłem na podłogę, zwrócił na mnie uwagę.

- Nic ci nie jest? - zapytał, podając mi swoją dłoń.

- To chyba ja powinienem zadawać takie pytania - uśmiechnąłem się lekko. - Co cię trapi?

- Nie wiem - odrzekł po chwili ciszy. - To chyba jakieś złe przeczucie. Po prostu wiem, że Lunie coś złego się stało, tylko nie wiem co. Muszę ją odnaleźć.

- Ale przecież już przeszukaliśmy cały dom - przypomniałem.

- Zawsze mogliśmy się rozminąć, prawda? - nie dawał za wygraną. Walczył z nieubłaganą konkluzją, która już wędrowała po jego głowie. Nikt nie chciał wypowiedzieć całej prawdy. Baliśmy się wszyscy, chociaż niektórym wydawało się, że już było po wszystkim.

- Mimo wszystko nadal chcesz jej szukać? - zapytałem. Miałem nadzieję, że zaprzeczy. Był moim przyjacielem, prawie jak bratem, nie mógłbym znieść wieści, że tuła się sam w tej ponurej rezydencji, gdzie grasuje morderca. Jednak w końcu chodziło o jego siostrę, więc odpowiedź nie mogła być inna.

- Oczywiście, że pójdę szukać. Nie poddam się, póki jej nie znajdę.

- Idę z tobą - powiedziałem. Było to jedyne sensowne wyjście z tej sytuacji. W końcu co dwie głowy, to nie jedna, dwóch osób w pojedynkę tak łatwo się nie pokona. Zaraz jednak zdałem sobie sprawę z tego, jak błędne jest moje rozumowanie. Nikt nie powiedział, że morderca działa w pojedynkę. Mogło być ich więcej, dwóch, trzech, kilku, kilkunastu. Wszyscy mogli być w to zamieszani. Powoli zaczynałem popadać w paranoję.

- Nie - Anton pokręcił głową. - Ty zostań z resztą, pomóż im dojść do siebie. Sam też sobie poradzę. To w końcu mój dom.

Nie mogłem się nie zgodzić, więc wróciłem do reszty, jak mi nakazał przyjaciel. Dołączyłem do jednej z grupek przy kominku i zająłem się bezcelowym wyrzucaniem z siebie setek słów, aż nie wyłapałem kilku charakterystycznych słów ściszonej rozmowy.

- Powinieneś powiedzieć mi wszystko, jak było - wyszeptała Emilia.

- Ale panowie mi zakazali, nie mogę ci zdradzić naszej tajemnicy - odpowiedział Arthur.

- A to niby dlaczego? - oburzyła się służąca. Przez chwilę nic się nie działo, jednak potem dodała jeszcze: - Czy to coś bardzo strasznego?

- Nie chcę o tym z tobą mówić, Emilio. To nie do zniesienia. Nie chcę, żebyś się o tym dowiedziała, to zbyt makabryczne.

- Nie traktuj mnie jak małe dziecko - powiedziała rezolutnie. - Potrafię znieść złe wieści. Mów śmiało. Chyba nie mogę się aż tak przerazić, prawda?

Zerknąłem na nich spomiędzy innych postaci. Dziewczyna siedziała na fotelu w kącie, mężczyzna przykucnął obok niej. Wargi miał zaciśnięte w cieniutką kreskę, wzrok opuszczony w stopy kobiety. Nie mówił nic przez chwilę.

- Czyli uważasz, że na nic się nie przydam? - zapytała z urazą w głosie. Arthur podniósł wzrok.

- Ależ skądże!

- Nie kłam! - przerwała mu gwałtownie. - Skoro nie chcesz mi wyjawić tajemnicy, uważasz, że nie jestem potrzebna, że lepiej mi będzie tutaj, gdzie nie będę się martwić, bo nic nie będę wiedziała. Nie tak jest?

Zauważyłem, że kamerdyner nie wie, co odpowiedzieć. Nie chciał pewnie przyznać, że wszystko, co przed chwilą zostało wypowiedziane, jest prawdą. Dziewczyna kontynuowała:

- Muszę ci uświadomić, że nic nie jest takie, jakie ci się wydaje. Tutaj boję się jeszcze bardziej, niż bałam się, gdy zobaczyłam tę kobietę... - zatrzymała się na chwilę i przełknęła ślinę. - Wolałabym zająć się czymś, nie myśleć, że gdzieś tam, na zewnątrz, czyha na ciebie jakieś niebezpieczeństwo, którego nawet nie znam. Pozwól mi działać, bo już dłużej nie mogę znieść tej niepewności.

Nie była to łatwa decyzja. Aż mi się serce krajało, gdy patrzyłem na tę parę. Nieszczęśni, zamknięci w zwojach intrygi, wyrywający się na wolność, łaknący prawdy prości ludzie. Widziałem, jak mężczyzna powoli kiwa głową. Wiele smutku było w tym geście. Zupełnie, jakby już opłakiwał zawczasu ich los. Wstał, wziął dziewczynę za rękę i wyszedł z nią na zewnątrz. Nadszedł moment, w którym już nie mógł się wycofać. Miał świadomość, że wplątuje ją w bardzo niebezpieczną aferę. Myślę jednak, że ktoś więcej maczał palce w jego decyzji.

Przeznaczenie.

To właśnie przeznaczenie kazało tamtej biednej dziewczynie poprosić o wizytę w miejscach zbrodni. Według relacji Arthura, dzielnie zniosła widok zmarłego Hamisha, nawet nie pisnęła, gdy go zobaczyła, całego zsiniałego, poplamionego tym razem zielonkawą cieczą. Poprosiła potem, by ją zaprowadzić do pokoju gościnnego, w którym leżało ciało bezgłowej kobiety, jednak to nie kamerdyner miał klucz do kłódki. Wrócili do salonu, częściowo, by ochłonąć. Arthur zebrał nas trzech, Albrechta, Daniela i mnie,  i poprosił, byśmy im towarzyszyli, uprzednio wyjaśniając całą sytuację. Zgodziliśmy się. Gdy dotarliśmy na miejsce, Daniel wyjął klucz z kieszeni spodni i otworzył drzwi. Weszliśmy tam, każdy z sercem jakby w gardle. Gdy zapłonęło światło lamp, zbliżyliśmy się do łoża. Służąca przyjrzała się bezgłowemu ciału i nagle błysk zrozumienia przemknął przez jej oczy, na moment przed tym, jak osunęła się bez świadomości na podłogę.

W tej samej chwili usłyszeliśmy krzyk w pobliżu. Spojrzeliśmy szybko po sobie.

- Idźcie to sprawdzić - powiedział Albrecht von Licht. - Ja tu z nią zostanę.

Skinęliśmy głowami i pobiegliśmy w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Ach, jacy my byliśmy głupi...

Gdy światła zgasłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz