Rozdział 2

102 19 0
                                    

Rok 1860



Pod koniec kwietnia odwiedziła nas ciocia Andrea. Była starszą siostrą mojej matki i choć nigdy nie poznałam dokładnie jej wieku, wydawało mi się, że różnica lat między nimi była niewielka. Obie wyglądały znakomicie i byłam niemal pewna, że gdyby nie znano naszej rodziny, mogłyby być postrzegane jako moje kuzynki lub starsze rodzeństwo. Obie dość długo uchowały się bez oznak starzenia, u cioci gdzieniegdzie zaczęły pojawiać się nieco widoczniejsze zmarszczki, u mamy z kolei należało się bardzo dokładnie przyjrzeć, by zauważyć niewielkie bruzdy w kącikach oczu oraz na czole. Obie miały jasne włosy, ale ich odcień znacznie się od siebie różnił. Ciocia była jasną blondynką, jej włosy miały lekko złotawą barwę, co było przeciwieństwem mojej matki, która posiadała kolor jakby wypłowiały i nie tak lekki. Ja nie wdałam się pod tym względem w tę część rodziny i byłam posiadaczką długich, ciemnych fal w odcieniu głębokiego brązu, tak jak kobiety w rodzinie ojca. Co prawda to jasnowłose cieszyły się większym powodzeniem, ale nie było to dla mnie problemem. Przeciwnie, nienawidziłam wszechobecnej powierzchowności i jeśli kolor włosów miał zadecydować o tym, czy ktoś zawalczy o moje serce, wolałabym sama je sobie wyrwać z piersi.

Ciotka Andrea była wdową i nigdy ponownie nie zdecydowała się wyjść za mąż. Wciąż cierpiała po utracie dwój najdroższych jej osób- dziecka, które zmarło przy porodzie oraz męża, który zmarł w wyniku choroby, którą zaraził się od jednego z pacjentów. Nie była jednak zgorzkniałą kobietą w średnim wieku, użalającą się nad stratą, jakiej doświadczyła. Nadal było w niej życie i widziałam w jej zielonych oczach coś na wzór radości, gdy odwiedzała nas w popołudnia takie jak te. Relacje w naszej rodzinie były rzeczą świętą. Kochaliśmy się i troszczyliśmy o siebie nawzajem. Byłam za młoda, by zdawać sobie sprawę z tych felernych wydarzeń, a co dopiero wspierać ciotkę, lecz starałam się, by czas spędzony ze mną wynagradzał jej choć odrobinę brak dziecka. Co roku matka odsyłała mnie do niej na trzy miesiące w sezonie letnim. Mówiła, że robi to ze względu na mnie, żebym poznała inne środowisko, zawarła nowe znajomości, lecz prawdziwym powodem była siostrzana miłość. Moja matka nie potrafiła znieść widoku rozpadającej się na jej oczach siostry.

Pamiętam pierwszy wyjazd bez rodzicielki. Z jednej strony pociągało mnie nieznane i chęć wyfrunięcia czym prędzej z gniazda, a z drugiej budziło to pewien niepokój. Ale czego tak naprawdę się obawiałam? Miałam zapewniony dach nad głową, całodobową opiekę, towarzystwo i rozrywki. Z czasem przekonałam się, że nie mam podstaw a nawet praw, by narzekać na swoje położenie. Spędzanie czasu z ciotką dawało mi coraz więcej przyjemności z każdym rokiem. Stała się ona dla mnie kimś, kim była dla mojej matki. Nie dało się jej nie kochać, choć jej własne serce zostało złamane. Zastanawiałam się wówczas, gdzie znajduje się źródło miłości, jak nie w tym miejscu?

Obudziło mnie skrzypnięcie odsuwanych zasłon oraz promienie słońca przebijające się natarczywie przez moje powieki. Odruchowo zacisnęłam je mocniej, chcąc ograniczyć dopływ światła i jakichkolwiek bodźców z zewnątrz. Naciągnęłam kołdrę wyżej i przewróciłam się na drugi bok.

Kto wpadł na tak fatalny pomysł, by postawić łóżko naprzeciwko okna, przez które wschodzące słońce wkrada się stopniowo, by mnie wykończyć?

- Wstała już panienka?

Na dźwięk tych słów otworzyłam oczy, jakby nie były pytaniem a komendą. Dziękowałam sobie w duchu, że zdążyłam odwrócić się plecami od okna, ziejącego zbyt jasnym blaskiem, pozbawiając mnie snu i, na całe szczęście, tym razem również nie wzroku. Wspierając się rękoma udało mi się usiąść, choć ciało chciało tkwić w bezruchu wśród świeżej pościeli. Wciąż jeszcze nieobecnym wzrokiem błądziłam po pokoju, monitorując ruchy Adelii, która poprawiała wzorzyste zasłony.

Była moją służką, lecz nie postrzegałam jej w przedmiotowy sposób, jak to miano powszechnie w zwyczaju. Jej rodzina pracowała u nas od kilku pokoleń i w moich oczach było to coś godnego podziwu. Trwali przy nas wiernie, cokolwiek się nie działo. Nawet jeśli nie mieli za dużego wyboru, wydawało mi się, że zasłużyli na odrobinę wdzięczności. Adelia wychowała się wraz ze mną, była zaledwie sześć lat starsza. Kiedy przyszłam na świat, była wystarczająco duża, by doglądać sprawowanej nade mną opieki, a tym samym nabierać doświadczenia, by w przyszłości samej obrać tę rolę. Gdy nieco podrosłam, spędzałyśmy czas na wspólnych zabawach oraz spacerach w pobliżu domu. Adelia miała co do tego większą swobodę, lecz stale musiała być do mojej dyspozycji, więc to nieco ją ograniczało. Jednak potrafiłyśmy pogodzić nasze interesy, nie ujawniając naszych wzajemnych relacji, które były z czasem równie cenne jak te między osobami tej samej krwi.

Dziewczyna zniknęła na chwilę za drzwiami, lecz po chwili znów wróciła do mojej sypialni, niosąc w rękach seledynową suknię w delikatne kwieciste wzory, reszta garderoby leżała już przygotowana na fotelu nieopodal lustra.

Wracając z popołudniowej przechadzki udałyśmy się na drugi koniec miasta, gdzie znajdowała się poczta. Podczas mojej kilkumiesięcznej nieobecności w rodzinnym miasteczku wykonywałam tę czynność w każdy czwartek z zamiarem wysłania listu do mojej matki, przeglądałam w tym czasie również miejscowe ogłoszenia. Nie znałam dobrze tamtejszych mieszkańców, którzy przychodzili i odchodzili przez ten niespełna rok, gdy ja tkwiłam w domu, a to był jeden ze sposobów na poznanie ich. Mogłam się do nich zbliżyć, stać się częścią ich codzienności. Odsyłałam w tym czasie Adelię na targ po świeże zioła i śledziłam szczątkowe życie mieszkańców.

Tablica ogłoszeń znajdowała się przy resztkach budynku dawnej poczty, która spłonęła dziesięć lat wcześniej. Nowa znajdowała się po drugiej stronie ulicy, skąd blisko już było do targowiska. Wodząc wzrokiem po nowych ulotkach, kątem oka zauważyłam świstek papieru wciśnięty w ścianę dawnej poczty. Westchnęłam.

Znów bałaganiarze. Zero szacunku dla mienia publicznego, a co gorsza dla pracowników, którzy padli ofiarami żywiołu w tych murach.

Podeszłam dyskretnie i podniosłam obluzowaną cegiełkę, spad której wyjęłam złożoną na cztery części kartkę. Odłożyłam fragment konstrukcji na miejsce i rozejrzałam się za najbliższym śmietnikiem.

- Ceny znów wzrosną, tak mówią. Doprawdy, człowiek cały majątek niebawem przeje!- Słysząc za plecami głos, choć znajomy, brakło mi tchu w piersi. Nie byłam przygotowana na to, że dziewczyna tak prędko wróci.

- Zaskoczyłaś mnie, Adelio- odparłam, chowając dyskretnie za dekolt sukni karteczkę, po czym odwróciłam się do służki.

- Panienka wybaczy!- Skłoniła się w błagalnym geście.- Nie chciałam panienki wystraszyć.

- Szybko wróciłaś. Ale to dobrze, już wszystko załatwiłam. Wracajmy do posiadłości.

Odwróciłam się jeszcze w półkroku do tablicy, do szczeliny w ścianie, do słońca opadającego za moimi plecami za horyzont.

Po powrocie do rezydencji udałam się na podwórze, by skupić się na lekturze w cieniu pobliskich drzew. Poprosiłam Adelię, by przyniosła książkę, znajdującą się na stoliku nocnym przy moim łóżku, a sama pozostałam na zewnątrz. Wykorzystując chwilę samotności, wyjęłam kartkę z góry gorsetu i ostrożnie rozłożyłam idealnie wyrównane rogi.

Nagle wróciły wspomnienia. Długie, piesze wędrówki w głąb lasu, gdzie znajdował się skarb, tak skrycie przeze mnie chroniony. Tajemnica, którą miałam zabrać do grobu. Galeria twarzy i scenek, które uczyły mnie codzienności otaczającego mnie świata, który dopiero wówczas odkrywałam. Nie był to byle jaki szkic, który przywiódł z pamięci obrazy, których nauczyłam się na pamięć. Linie, które widniały na papierze, prowadziła ta sama dłoń.

Powróciło też wspomnienie twarzy, choć już zamglone przez upływający czas. Przymknęłam powieki, by wyostrzyć szczegóły. Chciałam zapaść się w siebie i przespacerować korytarzem pamięci w swoim umyśle, by odnaleźć coś, czego mogłabym się chwycić i wydobyć na powierzchnię.

Kim jesteś, nieznajomy?

Poczułam, jak pod stopami rozstępuje mi się ziemia, a ja spadam w głąb niej. Piach napływał mi do płuc, powietrze nabrało metalicznego posmaku, ale równie dobrze mogłoby go nie być, bo nie mogłam złapać oddechu. Dźwięki, które dobiegały z zewnątrz, dochodziły jakby z innego świata, znajdującego się kilkaset kilometrów nade mną. Nie miały też żadnej postaci, świat spowił mrok, świata już nie było. Zacisnęłam w dłoni swój skarb i poszłam wraz z nim na dno.  

epitafiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz