Rozdział 7

45 11 3
                                    


Matka zakryła usta dłońmi, by zdusić szloch wywołany łzami radości. Kiedy początkowy szok nieco minął i emocje odrobinę opadły, wstała i uściskała mnie, gładząc jednocześnie po włosach. Jej dłoń poruszała się powoli, jakby próbowała tę chwilę przedłużyć i jeszcze przez moment nacieszyć się zdrowiem dziecka. Gdy w końcu wypuściła mnie z objęć, jej policzki zdążyły już obeschnąć.

Na zewnątrz temperatura przekraczała dwadzieścia stopni, czyli była o połowę wyższa od tej, do której przywykłam, gdy wychodziłam z domu. Słońce, choć nadal będące zagrożeniem, nie działało już śmiercionośne. Przynosiło jedynie lekki dyskomfort. Ciepło, które dawało, przypominało to z kominka, przy którym ogrzewałam się zimą. Kiedy jednak siadałam zbyt blisko, po dłuższym czasie skóra nagrzewała się do tego stopnia, że pojawiało się nieprzyjemne kłucie i uczucie pieczenia, jakby ktoś usiłował spalić mnie żywcem. Tak też się czułam, gdy od godziny przebywałam na zewnątrz. Słońce nie sprawiało mi już bólu, jednak zdążyłam odzwyczaić się od jego kontaktu. Prędko moja skóra nagrzała się i zaróżowiła w odsłoniętych miejscach, na szczęście nie była to opalenizna a efekt wrażliwej skóry. Ostatnie czego bym chciała, to, celowe czy nie, przyciemnienie swojej alabastrowej cery. Bladość zawsze była moją dumą i pożądanym przymiotem w wyższych sferach. Im delikatniejsza kobieta, tym cenniejsza. Płeć piękna musi być najpiękniejszą ozdobą, jak porcelanowa lalka- nieuchwytna przez czas, czysta, jakby nie osiągalna dla zwykłego śmiertelnika. 

Siedziałam przy stoliku przed domem, pijąc zieloną herbatę i oddając się lekturze Charlesa Dickensa. Nie mogłam się jednak skupić, rozpraszana bodźcami z zewnątrz, z którymi nie miałam styczności od wielu miesięcy. Białe obłoki dryfujące na wietrze, przypominały obrazy o niezidentyfikowanych kształtach. Chcąc nie chcąc mój wzrok powędrował w dół wzgórza, do stup drzew, jednak tam gdzie nie docierały już oczy, umysł szedł dalej, aż wreszcie dotarł do wspomnień. W wyobraźni widziałam siebie, skrywającą się nadal wśród zieleni w oczekiwaniu na nieznajomego; łowiącą w wiewiórczej dziupli jego obrazy. Nim się zorientowałam, za wzrokiem powędrowały nogi, prowadząc mnie do źródła... Właśnie, źródła czego? W tym miejscu wszystko się rozpoczęło. Drogi dwóch osób przecięły się, by od tej pory stać się wyboistą, krętą trasą, która zawsze prowadzi w tym samym kierunku. Dom, teoretycznie będący azylem, był napiętnowany tym obrazem. Rezydencja ciotki- upokorzeniem i wspomnieniem twarzy, o której chciałam zapomnieć. Nigdzie nie mogłam już czuć się swobodnie i bezpiecznie, dlatego nie miałam nic do stracenia ponownie przeszukując dziurę wydrążoną w pniu.

Wrócił. I choćby wszystkie znaki na niebie i ziemi chciały temu zaprzeczyć, miałam przeciwko nim niepodważalny dowód w postaci znajomej szkatułki ściskanej w drżących dłoniach. W pierwszym odruchu chciałam odłożyć ją na miejsce, jakby jej powierzchnia pokryta była miliardem małych ostrzy, które raniły obejmujące ją palce. Z drugiej strony nie mogłam rozluźnić uścisku, jakby kolce zwieńczone były maleńkimi haczykami jak w przypadku tych wędkarskich. Wymagałoby to doświadczonej ręki, by wyjąć je bez uszczerbku. Czy mogłam tak po prostu ją odłożyć, nie ponosząc żadnych konsekwencji? Jednak nie wyobrażałam sobie niczego, co byłoby w stanie pogorszyć moje samopoczucie, tak dobre jeszcze przed godziną, gdy wygrzewałam się beztrosko na słońcu. Szkatułka była jak tykająca bomba. Im dłużej ją trzymałam, tym większa rozsadzała mnie ciekawość, co się w niej kryje. Czyżby zwrócił mi wcześniejszy podarunek? Oddając mu go, położyłam kres tej znajomości. A taki przynajmniej był mój zamiar. Przeszłość jednak nie dawała o sobie zapomnieć. Zawartość pudełeczka była naznaczona jego dotykiem, ale taki sam los tyczył się rysunków, od lat trzymanych przeze mnie na dnie szuflady. Nie zwlekając dłużej otworzyłam szkatułkę. Pierwsze, co przykuło mój wzrok, to zwinięta w rulon kartka, przewiązana bordową wstążeczką. Rozwinęłam ją, kręcąc z dezaprobatą głową. Czegokolwiek się spodziewałam, nie było to zupełnie to, o czym myślałam. Sam rysunek nie był nowością, jednak zaskoczyło mnie to, co ukazywał. Albo raczej kogo. Szkic przedstawiał mnie tego wieczoru, gdy po raz pierwszy porozmawialiśmy twarzą w twarz, z nocy pożegnania jego oraz ubiegłego roku. Wyglądałam... pięknie. Miałam wrażenie, że osoba z obrazka nie była mną, a jedną z duchess o niesłychanej urodzie. Pojedyncze kosmyki loków opadających przy mojej twarzy, rozwiewał delikatny powiew zimowego wiatru, gdy stałam na tarasie, obracając w dłoniach kieliszek. W oczach można było dostrzec maleńkie iskierki, przypominające iskrzące się gwizdy, choć był to tylko rysunek. Trudno było uwierzyć, że to tylko ja. Stanowczo nie postrzegałam siebie w ten sposób. Miałam raczej przeciętną urodę, oczy o nieciekawej barwie i patykowatą budowę ciała. W mojej opinii zupełnie nie przypominałam piękności z rysunku, choć schlebiało mi, że jego spojrzenie nieco różni się od mojego. Tylko co on tam może wiedzieć? Widział mnie pierwszy i ostatni raz, pamięć jest złudna. Spłatała mu figla, zachowując mnie w umyśle jako postać ze szkicu. Intuicja podpowiedziała mi, by zerknąć na odwrót strony, gdzie dojrzałam zapisane kaligrafią słowa.


Dziękuję za to, że byłem kimś ważnym. Przepraszam za to, że nie okazałem się nikim. 


epitafiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz