Rozdział 12

54 8 1
                                    


  Ponoć nie należy oceniać książki po okładce, jednak z każdym poznanym rozdziałem jej osobowości przekonywałam się o niesłuszności tego powiedzenia. Odkąd poznałam Fiannę przestałam chorobliwie rozmyślać nad ostatnim spotkaniem z hrabią Nightingle. Była niemal dosłownie aniołem, odpędzała wszelkie troski. Choć była kobietą i to nader delikatną, czułam się przy niej bezpiecznie. Sama jej obecność sprawiała, że byłam odprężona, jakbym rzeczywiście nie miała żadnych zmartwień i wiodła tak beztroskie życie. Przy niej wszystko wydawało się niemal tak łatwe, jak oddychanie, a samo powietrze jeszcze czystsze, lecz jakby z domieszką czegoś uzależniającego.

Od spotkania w sklepie zawsze pojawiałyśmy się razem na salonach. Już dawniej każda z nas miała efektowne wejście osobno, jednak razem tworzyłyśmy parę doskonałą. Dwie młode damy z wyższych sfer, bogate i piękne. Byłyśmy jak boginie- nieosiągalne, lecz pożądane mimo wszystko przez wszystkich.

Prawda była taka, że daleko mi było do tego, by się z nią równać. Była gwiazdą zarówno w nocy, jak i w środku dnia. Jej blask bił nieprzerwanie. Mój jednak nikł wraz ze wschodem słońca. Jednak pomimo tego, że nie mogłam utrzymywać fizycznego kontaktu ze światłem słonecznym, promienny uśmiech Fianny rozświetlał otaczający mnie mrok czterech ścian. Dzięki niej nie przytłaczała mnie samotność. Tego obawiałam się najbardziej po opuszczeniu kraju przez Evana. Pustki dookoła oraz tej wewnątrz, pożerającej wszystko niczym czarna dziura. Ona potrafiła wyciągnąć mnie z tej bezdennej otchłani, nim całkowicie mnie pochłonęła. Pomogła mi rozwinąć skrzydła i przekształcić się w motyla.

Każdego wieczoru, podczas którego odbywało się jakieś przyjęcie, sprawowałyśmy zasadę jednego tańca. W ten sposób nasycałyśmy spragnionych adoratorów, jednocześnie nadal pozostając niemal nietykalne. W rzeczywistości drażniłyśmy się z nimi, wybierając na podstawie wymyślnych kryteriów partnerów, podsycając ich apetyt i łudząc. Dawałyśmy nadzieję, którą po ukończeniu piosenki niespiesznie i z gracją odbierałyśmy, by resztę wieczoru spędzić we własnym towarzystwie, zbywając śmiałków proszących nas do tańca. Wszędzie razem. Każdy taniec był pełen radości, huczącej echem wśród ścian i brzegów kieliszków naszym śmiechem. Nie obchodziło nas nic. Konsekwencje, plotki, spojrzenia- to wszystko nie miało najmniejszego znaczenia. Byłyśmy ponad nimi wszystkimi i doskonale zdawałyśmy sobie z tego sprawę. Wykorzystywałyśmy swoją pozycję społeczną i pieniądze, by korzystać z młodości do ostatniej kropelki. Początkowo byłam skrępowana taką zuchwałością i swobodą, jednak gdy spróbowałam zakazanego owocu, nie mogłam sobie już go odmówić. Za każdym razem jego smak był coraz intensywniejszy. Zostawiał charakterystyczny posmak na języku, sprawiając, że całe ciało niemal rzucało się w poszukiwaniu odstawionego elementu jak u narkomana. Myśli obsesyjnie podążały tylko tym tropem, jak pies za węchem tropiąc zwierzynę. Wszystko zdawało się krzyczeć: "Więcej, więcej, więcej!". I dawała mi to. Nasze pragnienia scalały się jak pokrewne dusze. Nie musiałam jej błagać tak samo, jak i ona mnie. Byłyśmy dla siebie zawsze.

Przed większymi wyjściami spotykałyśmy się rankiem. Wstawałam o świcie, by powitać ją u progu mojego domu, a następnie dyskretnie udawałyśmy się na górę do mojej sypialni, starając się zachować ciszę do czasu, aż moja matka nie wstanie, co jednak niekoniecznie nam się udawało. Nasze służki były zawsze do dyspozycji podczas przygotowań, jednak póki nie było to nad wyraz konieczne, odsyłałyśmy je, skazując się z entuzjazmem na wzajemne towarzystwo. Ich jedynym obowiązkiem, którego musiały bezustannie się trzymać, było nieprzeszkadzanie nam bez uprzedniego przyzwolenia oraz dostarczanie herbaty na naszą prośbę. Był to więc dzień odpoczynku dla nas wszystkich.

Ściągałyśmy wierzchnie, ciężkie elementy sukien, by było nam wygodniej swobodnie się poruszać po domu i zostawałyśmy w cienkich halkach, narzucając na nie szlafrok, gdy któraś zmarzła. Włosy również uwalniałyśmy z ciasnych upięć, by dać im chwilę wytchnienia. Kolor naszych loków idealnie kontrastował, jakbyśmy symbolizowały dwie skrajności takie jak dzień i noc czy dobro i zło. Anioł i Diabeł. Byłam jak uosobienie wszystkiego, co najgorsze, siedzące jej na ramieniu i kuszące do złego, manipulujące, kąsające, a jednocześnie pociągające. Moją misją było zepsucie tej świetlistej duszyczki, jej- zbawienie mojej zepsutej duszy. Jeśli ja symbolizowałam ciemną stronę ludzkiej natury, ona była nadzieją na odkupienie. Szeptała do ucha dobre rady, kierowała bezpiecznie do celu, usuwała przeszkody spod nóg, jednocześnie bezustannie trzymając za rękę. Byłyśmy sobie potrzebne, jak ogniu, by płonąć potrzebny był tlen. Oddychałyśmy sobą.

Godzinami mogłyśmy bawić się w fryzjerki, testować coraz to nowsze, wymyślne upięcia lub po prostu zabijać w ten sposób czas. Trudno było wybrać co lepsze- czesanie jej czy bycie przez nią czesaną. Uwielbiałam, gdy ktoś zajmował się moimi lokami, a jej pod tym względem ufałam najbardziej. Miała najlepiej zadbane fale, jakie widziałam i chociaż to pewnie nie była tylko jej zasługa, a całej grupy ludzi za to odpowiednio opłaconych, musiała się na tym znać. Było to z resztą czuć. Czesanie składało się w jej wykonaniu z kilku etapów. Najpierw rozdzielała palcami pasma, rozplątując delikatnie kołtuny, a następnie przerzucała całość na prawe lub lewe ramię, w zależności od tego, gdzie siedziała. Ostrożnie wydzielała pojedyncze pasma tak, by żaden włosek nie zbłądził, kładła je na dłoni, drugą przeciągając po ich powierzchni, by wygładzić odstające niteczki. Zaczynała czesać od końcówek, gładząc je dokładnie włosiem szczotki, dopóki nie miała pewności, że są idealnie rozplątane, stopniowo przesuwając się ku górze. Po skończeniu pracy na jednym paśmie odkładała je na wolne ramię, przerzucając jak najbliżej twarzy, by nie uciekło z powrotem pod jej palce. Po co drugim skończonym pasemku czesała skończoną partię, by scalić ją w gładką taflę. Gdy kończyła zajmować się pojedynczymi częściami, zgarniała włosy na plecy i przeczesywała je jeszcze raz, dalej kierując się już zaplanowaną fryzurą. Miała niezwykle delikatne dłonie, przez co miałam złudne wrażenie, że moje włosy unoszą się same, a moje ciało jest przy tym niebywale ciężkie. Chociaż moje dłonie również były drobne i delikatne, z wyraźnie zarysowanymi kosteczkami i długimi palcami, miałam wrażenie, że przynoszą mi wstyd przy jej jakby wyjętych spod pędzla rękach. Przyprawiała mnie momentami o kompleksy, jednak równie szybko mnie ich pozbawiała. Pod niektórymi względami przypominała mi Evana. Obydwoje wzbudzali we mnie tak wiele emocji, intrygowali i wstrząsali moim światem w posadzkach.

Kiedy przekraczałam próg rezydencji gospodarza jednego z piątkowych wieczorów, powróciło do mnie wspomnienie z początku roku. Od tamtej pory wiele rzeczy uległo zmianie, a mimo wszystko miałam przeczucie, że to dopiero początek drogi w odnajdywaniu siebie. Bóg zesłał mi tę dwójkę, by pokazać, jak wygląda życie; że warto żyć, chociażby dla chwil takich jak ta. Nic przecież nie trwa wiecznie.

– Fianno?– ścisnęłam mocniej jej dłoń tuż po przejściu przez futrynę drzwi.

– Tak?– Spojrzała na mnie, ale tylko to poczułam; wzrokiem tkwiłam w bliżej nieokreślonej przestrzeni.

– Chodźmy stąd.

Ledwo wyszedłszy z powozu, ponownie się w nim znalazłyśmy. Poleciłam skierować się na granice centrum; tam, gdzie była szansa, że nie wszyscy nas doskonale znali. Nie chodziło o to, że chciałam uniknąć plotek, bo tego zrobić się nie dało. Po prostu chciałam się wyrwać od przejadłego już towarzystwa. Spróbować czegoś nowego. Woźnica pokierował nas, gdzie powinnyśmy się udać, by zrealizować aktualny plan jak najlepiej. W ten sposób skończyłyśmy w podziemiach jednej z kamienic, gdzie okoliczni mieszkańcy zbierali się, by wypić i rozerwać się po tygodniu nużącej pracy.

Siedziałyśmy na barowym krześle, wystruganym chyba pod człowieka o solidnej budowie, ponieważ mieściłyśmy się obie na jednym meblu bez najmniejszego problemu. Blondynka siedziała po naszej prawej, opierając się o drewniane szczeble oparcia. Jej sylwetka skierowana była jednak nie na wprost, a lekko po skosie, dzięki czemu miałam dużo miejsca dla siebie. Pośladki usadziłam na skraju krzesła, lecz jednocześnie tak, by z niego nie spadać. Wyciągnęłam się na meblu, opadając na bark Fianny, który robił mi za oparcie. Jej ręce obejmowały moją talię, a nasze oczy błądziły pomiędzy wijącymi się dookoła ludźmi a kieliszkami absyntu podawanymi według rytuału ognia. Nad naczyniem znajdowała się łyżeczka z kostką cukru, przez którą powoli wlewany był absynt. Nasączony trunkiem słodzik podpalano, dopóki nie uległ rozpuszczeniu i wypijano duszkiem. Wyglądało to co najmniej magicznie, nie gorzej również działało na nasze ciała i umysły. Nasze dłonie tkwiły splecione, choć nogi podążały bezsprzecznie za wzrokiem- od kieliszków do wijących się par, tak że nim się zorientowałyśmy, stałyśmy się jedną z nich- a każda następna kolejka potęgowała błogie uczucie.  




epitafiumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz