— Wprowadźcie ich! — Głos Cavana przetoczył się po dużej sali, gdzie najpewniej wieczorami naczelnik wyprawiał wystawne bale. Teraz przestrzeń idealnie nadawała się do wykonania egzekucji.
Reyro z pomocą Urysa i Hangera wprowadzili rząd mężczyzn, wciąż skutych dziwnego rodzaju linami, które aż do krwi wbijały im się w skórę. Chorobliwie blade twarze i śmiertelnie wystraszone oczy wskazywały, że już dawno zrozumieli, na co stać tych wszystkich chłopców.
Cavan uśmiechnął się z pogardą. Zawsze to samo, najpierw zadzierają, robią burdel, a potem mają to żałosne niedowierzanie w oczach, jakby się dziwili, że ich grzechy domagają się zapłaty.
— Czy muszę wam tłumaczyć, dlaczego tu jesteście? — spytał znudzonym głosem, obracając niewielki, myśliwski nóż w dłoni. Nawet na nich nie patrzył, ich strach przyprawiał go o obojętność. Przywykł do smrodu przerażenia.
Kiedy nie uzyskał odpowiedzi, popatrzył na nich z udawanym zdziwieniem. Trochę teatralnej zagrywki nie zaszkodzi.
— Milczycie? — spytał z przejęciem. — Nie macie nic do powiedzenia? Nie próbujecie się bronić? Myślałem, że jesteście równie mocni w gębie, co w oddawaniu strzał.
Wodząc spojrzeniem po twarzach dziesięciu mężczyzn, zastanawiał się, który z nich oddał strzał, odcinający palec Jaco. Temu chciał najbardziej dopiec, tego właśnie wysłać na samo dno piekieł.
Rzecz jasna, nikt się nie odezwał. Banda tchórzy. Roześmiał się. Śmiał się długo i głośno, aż ich blade twarze były jeszcze bledsze.
— Ach, matko, czasem zapominam, jacy potraficie być żałośni, kiedy już się zorientujecie, że siedzicie w pociągu, jadącym w gardziel śmierci — westchnął — Myśleliście, że poukrywani na dachach nie zostaniecie złapani? Że musimy zobaczyć wasze twarze, aby wiedzieć, że to wy wtedy zastawiliście na nas tę nędzną zasadzkę?
Kiedy znów mu nie odpowiedzieli, lekko się wkurzył. Podszedł do jednego z nich, stojącego w pierwszym rzędzie i przyłożył mu ostrze noża do szyi.
— Kazałem wam coś powiedzieć, tchórze.
Mężczyzna popatrzył na niego przerażonymi oczami. Potem powietrze wypełniła obrzydliwa woń. Cavan skrzywił się.
— Posikałeś się, szczurze. Kto to po tobie posprząta, co?
— Ja... przepraszam — wyjąkał tamten.
Cavan zmrużył oczy, nie cofając ostrza.
— To ty zaatakowałeś mojego przyjaciela? Tego z przepaską na oku?
— Nie panie, nie ja! Przysięgam, że nie ja!
— Więc który? Gadaj albo zginiesz pierwszy!
— To byłem ja! — Rozległ się czysto brzmiący, niemal prowokujący głos z tyłu i należał on do niewysokiego, ale hardego mężczyzny z lekką łysiną na czubku głowy, którego brązowe oczy z przekrwionymi białkami patrzyły na Cavana z wyraźną pogardą. — I byłem celny, prawda? Panienka stracił palec.
Nozdrza Cavana nadęły się niebezpiecznie. To był błąd, to był poważny błąd ze strony tamtego. Cofnął ostrze noża i zbliżył się do śmiałka.
— Co powiedziałeś? Jak nazwałeś mojego przyjaciela?
— Panienka. — Usta tamtego pokrył wzgardliwy uśmiech. — Cholerna, pindowata panienka z fiutem w spodniach. O ile ma coś takiego między nogami, trudno powiedzieć na pierwszy rzut oka.
Cavan cofnął się, uśmiechając z łagodnym, ale przerażającym uśmiechem, ocierając kciukiem spierzchnięty zarys dolnej wargi.
— Śmiałek, lubię śmiałych, bo zawsze im się wydaję, że jeżeli zginą, wcześniej pyskując, to w jakiś sposób umrą z godnością, ale wiesz, co ci powiem? — Zerknął na niego okiem spod brwi. — Są rzeczy gorsze od śmierci i po prostu muszę się zastanowić, którą wybrać dla ciebie — westchnął z zadowoleniem. — Mógłbym cię obskrobać i twoje żałosne jestestwo przybić do tejże oto ściany jak pieprzoną skórę niedźwiedzia. Ostatnie chwile wypełnione agonią, co ty na to?
CZYTASZ
𝐈𝐓𝐑𝐄𝐉𝐀 - Pieśń Ognia
FantasíaDla Arylise to miało być krótkie lato u ciotki Shili. Istne zesłanie w ramach kary, wymierzonej przez matkę. Nikt nie zważał na to, że ona i ciotka wcale się niedogadują, a Ashban nie jest nawet w połowie tak ciekawy jak podróże na latającym statku...