*~III~*

901 95 13
                                    

- Agent ubezpieczeniowy? – zdziwił się wilkołak, a przy tym prawie opluł kawą. Ja jedynie wzruszyłam ramionami. Na pytanie o pracę zawsze odpowiadałam tak samo, przez co to kłamstwo przechodziło mi przez gardło bez zająknięcia. Bruno nauczył mnie, że ludzie nie dopytują o pracę osoby, która zajmuje się czymś... nudnym.
- Praca pracą, ale wciąż nie wiem, jak masz na imię – rzuciłam, nawijając kosmyk mokrych włosów na palec. – Chyba że mam ci mówić Pan Masło Orzechowe.
To pytanie męczyło mnie od kiedy wsiadłam do jego pięknej czarnej Corvette C7. Znałam ten model doskonale, bo swego czasu bardzo chciałam ją kupić i nawet byłam na jeździe testowej. Niestety ten samochód przyciągał spojrzenia, przez co musiałam zadowolić się Hondą Civic.
Oderwałam myśli od moich wymarzonych aut, skupiając uwagę na kropelce wody z ociąganiem spływającej po twarzy wilkołaka. Pozwolił mi pierwszej skorzystać z łazienki, a sam dopiero z niej wyszedł i nawet nie dosuszył włosów. Kiedy on zmywał z siebie ten dziwny zapach glonów i cholera wie, czego jeszcze, ja obejrzałam jego mieszkanie, pomyszkowałam po katach i zaparzyłam kawę. Niestety nie miałam innych ubrań niż te, które uprałam w fontannie, więc poradziłam sobie inaczej, a mianowicie pożyczyłam bokserki i koszulkę ledwie zakrywającą mi tyłek. Kiedy wilczek wszedł do kuchni, ucieszył się na mój widok.
- Całkiem ładnie, ale wolę Aiden – odpowiedział, kiedy częściowo opanował śmiech, i wyciągnął do mnie rękę.
- Cat. – Uścisnęłam jego dłoń, a po chwili upiłam kolejny łyk życiodajnej kofeiny w płynie.
- Rodzice mieli ciekawe poczucie humoru – rzucił, wstając z krzesła. – Ale teraz mam coś co umili ci popołudnie.
Nawet jeśli zauważył jakąś zmianę w mojej twarzy na wzmiankę o rodzicach, nie dał tego po sobie poznać, jakby bardziej obchodziły go moje oczy niż zawarte w nich uczucia. Aiden pochylił się, niemal muskając ustami moje. Jego palący oddech z nutą kawy owiewał moją twarz. Bawił się mną. Jeśli myślał, że byłabym w stanie błagać o uwagę, musiałam go rozczarować. Nigdy o nią nie prosiłam, dostawałam ją, bo na to zasługiwałam.
Skrzyżował ze mną spojrzenie, kiedy delikatnie uniosłam głowę, jednak wciąż brakowało kilku kluczowych milimetrów, bym poznała smak jego ust. Aiden powoli przegrywał walkę z samym sobą, czułam to w jego spojrzeniu i cichym warkocie, który odbijał się w moim ciele.
W naszej znajomości było coś innego, niepodobnego do moich poprzednich związków. Przechodziliśmy na kolejne etapy znajomości bardzo wolno, nieśpiesznie. Z natury oboje byliśmy gwałtowni i porywczy, jednak proces wzajemnego poznawania się przeczył naszym instynktom. Podobał mi się ten kontrast – codzienna gonitwa przeciw wręcz bolesnej powolności. Jeśli podobnie działoby się w łóżku, byłam gotowa zaczekać.
I oto dlaczego skończyłam napalona, wściekła i wrażliwa na dotyk pod drzwiami mojego mieszkania. Kilka razy walczyłam z zamkiem, zanim wreszcie udało mi się wejść do środka. Jazda w ciasnym wnętrzu samochodu obok podnieconego wilkołaka, którego skóra pachniała zmysłowym piżmem z nutą jaśminu, była istną katorgą. Mimo że ledwie się dotykaliśmy, wciąż czułam mieszaninę tych zapachów na włosach i świeżo upranych ubraniach. Z westchnieniem oparłam się o drzwi, rozmyślając, czy odwlekanie tego, co i tak się stanie, ma sens. Jednak z drugiej strony im dłużej byłabym dla Aidena niedostępna, zapragnąłby mnie jeszcze bardziej i nie odstawił po pierwszej nocy.
Właśnie z tym musiałam się liczyć jako kotokształtna pełnej krwi. Potrzebowałam stałego partnera, ale nie byłam samicą wilkołaka i nie otrzymałam w genach wielkiego biustu oraz pokaźnego tyłka, którymi wabiłabym facetów każdej rasy. One żyły w watahach, miały utrzymujących je samców i nie odczuwały potrzeby polowania. Wilki to zwierzęta stadne. W przeciwieństwie do nich koty od zawsze żyły samodzielnie, a natura musiała przystosować je do takiego funkcjonowania w świecie. Na sobie mogłam wyliczyć niemal wszystkie cechy wyglądu i charakteru typowego kotokształtnego, zaczynając od szczupłej sylwetki, na nieufności kończąc.
- Zrób mi ktoś kawę! – krzyknęłam w głąb mieszkania.
Prawdę mówiąc, nawet nie oczekiwałam, że któryś z domowników spełni moją prośbę. Zapewne Lou - dozorca z sąsiedniego budynku, już dawno zadzwonił do Bruna i zdał mu relację o moim powrocie i stanie, w jakim byłam, a to nie wróżyło dobrze. Wampir miał irracjonalny nawyk nieufania obcym samcom, przez co moje powroty z randek kończyły się kłótniami.
Zanotowałam w pamięci, by porozmawiać z Lou o tym, że nie powinien wtrącać się do mojego życia prywatnego. Ten człowiek może i nie był zbyt rozgarnięty, ale robił wszystko, by podlizać się wampirom, o których istnieniu niestety wiedział. Mogłabym go unikać, jednak nigdy nie pozwalałam, żeby ktokolwiek poznał mój właściwy adres. Lou przyzwyczaił się do tego, że wchodziłam głównymi drzwiami jego budynku, a wychodziłam oknem na schody pożarowe. Przyzwyczaił się, co nie znaczy, że to go nie obchodziło.
Rzuciłam pęk kluczy, których jakimś cudem nie zgubiłam w fontannie, na szafkę przy wejściu i ruszyłam jasnym korytarzem do salonu. Całe mieszkanie spowijała dziwna nienaturalna cisza. Osiadła na każdym meblu, pokrywając je cieniutką warstwą, którą bałam się naruszyć, jakby miało to uaktywnić niewidzialny alarm. Odkąd tu mieszkałam, taka atmosfera miała miejsce tylko kilka razy. Postanowiłam, że zastanawianie się nad tym, co robią pozostali, nie ma sensu, a w zamian za to ułożyłam się na kanapie i włączyłam telewizor. Na szczęście wbrew moim poprzednim myślom nic nie zaczęło wyć ani piszczeć.
Bez zainteresowania przełączałam kolejne kanały, aż natrafiłam na program informacyjny. Właśnie omawiano na nim najnowszą wystawę kolekcjonerskich kamieni szlachetnych z Muzeum Historii Naturalnej. Świecidełka przyciągały spojrzenie, bo po pierwsze: byłam kobietą i miałam słabość do błyskotek, po drugie: mój wewnętrzny kot był zaintrygowany pięknem i unikatowością kamieni.
Słuchałam piąte przez dziesiąte i co jakiś czas nawet na chwilę skupiałam uwagę na podawanych wiadomościach, ale wreszcie poczułam nieznośne ssanie w żołądku, które zmusiło mnie do wyprawy w stronę lodówki. Nie zdziwiłam się, kiedy w środku zobaczyłam jedynie resztki z poprzedniej kolacji. Nie chciałam jeść przyschniętej chińszczyzny, więc jedyną opcją było przygotowanie czegokolwiek nadającego się do spożycia. Właśnie odsączałam makaron, kiedy durszlak z łomotem uderzył o kafelki. Stałam jak sparaliżowana, oddech ugrzęzł mi w gardle, a drżenie ciała nie pozwalało mi na jakikolwiek ruch.
Z trudem zmusiłam się do spojrzenia w migoczący ekran telewizora. Te same oczy, ten sam głos, jedynie twarz się różniła – tym razem nie znaczyła jej krew. W następnej sekundzie odzyskałam władzę w kończynach i niemal rzuciłam się w stronę pilota leżącego na stoliku. Szybko wcisnęłam odpowiedni guzik, następnie wpatrując się w już martwy ekran, jakbym bała się, że znów zobaczę tę twarz. Kilka głębokich wdechów nie zadziałało, wciąż gapiłam się w czerń, siedząc skulona przed kanapą.
Był w Nowym Jorku.
Kiedy to do mnie dotarło, zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do pokoju. Wyszarpnęłam z pod łóżka niewielką torbę, rzuciłam ją na materac. Musiałam się spakować, pozbyć wszystkich dokumentów i wyjechać. Natychmiast. Chwyciłam za suwak i znów zamarłam. Jedynie serce nie zwalniało obrotów, choć dobrze wiedziałam, że mogło wydać moją obecność. Poczułam jak unoszą się wszystkie włoski na moim ciele, a paznokcie wydłużyły. Omijając skrzypiące panele, skierowałam się do drzwi.
Nasłuchiwałam kroków, które nastąpiły zaraz po przekręceniu gałki. Kiedy dotarł do mnie zapach wampira, wpadłam w jeszcze większą panikę, niż tę, którą czułam wcześniej. Przywarłam do ściany, starając się uspokoić galopujące tętno.
Nastała cisza. Nikt się nie ruszał, albo robił to nadzwyczaj cicho. Czekałam, aż przeciwnik w końcu mnie zaatakuje, ale nic takiego się nie stało. Nieświadomie napinałam mięśnie dłoni, wysuwając i chowając pazury. Wreszcie strach pomieszany z niecierpliwością pchnął mnie do działania. Powoli zsunęłam się po ścianie, zostając na ugiętych nogach, i niepewnie spojrzałam w głąb mieszkania. Zaatakowałam, jeszcze zanim mój mózg przetworzył dźwięk szurającego materiału. Powaliłam mojego przeciwnika na ziemię, wykręcając jego rękę na plecach, ale chwilę później to ja leżałam wciśnięta w podłogę.
- Myślałem, że coś ci się stało!
Poznając głos znajdującego się nade mną Bruna, odetchnęłam z ulgą. Przestałam się szarpać i z westchnieniem opadłam na chłodne panele. Mało brakowało, a rozpłakałabym się. Moje mięśnie były jednym wielkim kłębkiem nerwów.
- Powiesz mi, co się stało, czy będziemy tak leżeć? – zapytał Bruno, przeczesując dłonią włosy. W jego głosie usłyszałam nuty niecierpliwości i rozdrażnienia przykrytych troską.
Nie odpowiedziałam, wdychając aromat jego skóry. Nie do wiary, że go nie rozpoznałam. Nie powinnam była dać się rozproszyć i pomylić wroga ze sprzymierzeńcem. W końcu stoczył się z mojego ciała, dzięki czemu mogłam usiąść na podłodze. Gdybym próbowała wstać, nogi uginałyby się pode mną.
- Dlaczego się pakujesz? – zapytał zaniepokojony, patrząc na otwartą jeszcze walizkę.
- Muszę wyjechać – odpowiedziałam, momentalnie podrywając się z ziemi. Przełknęłam strach, dopadając do torby. Zapięłam jej zamek, a po chwili poczułam ciepłe dłonie na ramionach. Odruchowo chciałam je strącić, ale Bruno nie pozwolił mi na to, zrzucając torbę na ziemię i ciągnąc mnie w stronę łóżka. Byłam zbyt roztrzęsiona, by się opierać. Po głowie wciąż tłukł mi się głos, który miałam nadzieję zapomnieć. Jego właściciel był w muzeum w Nowym Jorku, był tak blisko, że w każdej chwili mógł pojawić się w moim mieszkaniu.
- Powiedz mi, czemu chcesz uciec – poprosił Bruno, bawiąc się palcami mojej dłoni. Jeśli chciał mnie tym uspokoić, nie udało się. – Nie musisz tego przede mną ukrywać.
- Na babskie pogaduchy ci się zebrało? – warknęłam wściekle, wyrywając rękę.
- W filmach to zawsze działa. – Wzruszył ramionami. – Teraz powinnaś wypłakać się w moje ramię i opowiedzieć o wszystkim
- Ale nie jesteśmy w pieprzonym filmie! Gdyby tak było, doczekałabym szczęśliwego zakończenia – burknęłam, przecierając twarz dłońmi.
Kiedy adrenalina stopniowo opuszczała mój organizm, docierało do mnie, jak głupio się zachowywałam. Zaatakowałam Bruna i traciłam nad sobą panowanie z powodu wampira, którego szanse na odnalezienie mnie w ośmiomilionowym mieście były niemal zerowe. Niemal. Zaczerpnęłam głębszy oddech i wyszłam z pokoju, zostawiając Bruna samego, jednak niewzruszony podążył za mną do kuchni. Oparł biodro o brzeg wyspy kuchennej, eksponując swoją wyrzeźbioną sylwetkę, i obserwował, jak wciąż drżącymi rękoma zbierałam porozrzucany makaron.
Błagałam go w myślach, by zapomniał o tym, co się stało, i by nie zadawał żadnych pytań. Może była to niewdzięczność z mojej strony albo zwykły egoizm, ale nie chciałam, żeby wtrącał się w tę sprawę. Gdybym powiedziała mu, dlaczego tak zareagowałam, gołymi rękami zabiłby tamtego wampira, a właśnie tego chciałam uniknąć. Sama mogłam go dopaść. Czasem marzyłam o zemście za moje krzywdy, ale wtedy nie wiedziałam, że kiedykolwiek będzie ku temu okazja. Wmawiałam sobie, że odpłacę mu się za to, co zrobił, jednak teraz, gdy szansa znalazła się w zasięgu ręki, nie byłam taka pewna, czy miałam aż tyle siły.
Bruno nigdy nie pozwoliłby mi działać samej, ale zemsta nie była kolejnym zleceniem. To była sprawa pomiędzy mną a zabójcą moich rodziców, wampirem, przez którego straciłam dom, dziecięcą niewinność i niezłomną wiarę w dobro. Mimo że wychowałam się w rodzinie zmiennokształtnych i jeszcze przed skończeniem szesnastu lat zobaczyłam wiele złego, wierzyłam w te wszystkie wartości. Aż nagle popełniłam błąd, za który moi rodzice zapłacili raz, ale jego dług ciągnął się za mną przez siedem kolejnych wiosen.
Cisnęłam makaron do kosza i oparłam ręce na blacie, pochylając głowę. Jeszcze przed wejściem do mieszkania czułam się wyczerpana, zła i boleśnie podniecona, ale przez te kilka sekund strachu dopadły mnie inne negatywne emocje, o których już dawno zapomniałam.
- Trzymaj - rozkazał i wcisnął mi w dłoń najprostszego colta.
- Zawsze nosisz ze sobą broń? - zdziwiłam się, zerkając na pistolet. - Myślałam, że tego nie potrzebujesz.
- Cóż, dzisiejsze zadanie nie pozwoliło mi na ujawnienie prawdziwej natury - odparł z lekkim rozczarowaniem. - Ale do rzeczy. Celuj i strzelaj.
Zszokowana otworzyłam oczy, kiedy rozłożył szeroko ręce, uprzednio wskazując na swoją pierś.
- W ciebie? Nie ma mowy! - krzyknęłam, patrząc na niego jak na skończonego idiotę. - Piłeś krew jakiegoś ćpuna? A może sam coś wziąłeś?
- Cat, jestem czysty - zarzekł się, ale, biorąc pod uwagę jego zachowanie, nie mogłam w to uwierzyć.
- Nie strzelę do ciebie!
- To zwykłe naboje, nie srebro - zakpił, przewracając oczami.
- Srebrne kule są na wilkołaki, na ciebie najlepiej zadziała osikowy kołek - palnęłam, chociaż żadne słowo nie było prawdą.
- A jeśli cię zaatakuję, pociągniesz wreszcie za spust?
- Bruno, życie ci niemiłe?
- Strzelisz?
- Nie!
I wtedy skoczył w moim kierunku. Jego oczy błysnęły czerwienią, a kły wydłużyły się w ułamek sekundy. Zanim zdążyłam pomyśleć, instynktownie uniosłam broń i strzeliłam, nawet nie celując.
- Jesteś szurnięty - warknęłam i rzuciłam w niego coltem, który niestety złapał w locie. - Masz cholerne szczęście, że nie był naładowany.
- Ale czujesz się już lepiej? - zapytał, szczerząc się głupio.
Fuknęłam jak zezłoszczona kocica i, przechodząc, szturchnęłam go ramieniem tak mocno, jak tylko mogłam.
- Co chciałeś przez to osiągnąć? - warknęłam, nawet na niego nie patrząc. Zapadła cisza, ale jego serce minimalnie przyśpieszyło rytm. - Chciałeś udowodnić, że jestem w stanie zabić każdego?!
- Chciałem ci pokazać - zaczął nad wyraz spokojnie - że w niespodziewanych sytuacjach instynkt może cię zawieść.
- A co to ma, do cholery, znaczyć?
- Rozpakuj się – odparł. Jego głos był całkowicie wyprany z emocji. – Nie pozwolę ci uciec.
I wyszedł, znikając za drzwiami gabinetu. Mięśnie moich ramion zadrżały z wściekłości, a po chwili z rykiem uderzyłam pięściami o blat wyspy kuchennej.
Więc taki był jego przekaz? Wyjazd to kompletna głupota, na którą wpadłam pod wpływem impulsu?Ale dlaczego wyczuwałam w tym drugie dno? Co przede mną ukrył?
Słysząc ciche miałczenie dochodzące z mojego pokoju, wypuściłam głośno powietrze i ruszyłam w stronę kotki, która z niepokojem kręciła się wokół torby. Daisy trąciła ją łapką i syknęła wściekle, pusząc sierść. Nie dziwiłam jej się, bo kiedy ostatnim razem widziała moją walizkę, zniknęłam na dwa tygodnie.
- Spokojnie, misia – szepnęłam, biorąc ją na ręce. Niewiele to pomogło, wciąż była zdenerwowana. Dopiero gdy kopnięciem wsunęłam torbę pod łóżko, przytuliła się do mnie.
Daisy była nadzwyczaj inteligentna i podatna na emocje otaczających ją osób. Zawsze wiedziała, kiedy mam ochotę na przytulanie, a kiedy na zabawę. Najbardziej lubiłam w niej to, że była ze mną, kiedy tego potrzebowałam, i odciągała uwagę od problemów. Gdy tylko pojawiła się w mieszkaniu, uznałam ją za stały element mojego życia. Kto by pomyślał, że kotka będzie moją jedyną przyjaciółką?
Prawie zasypiałam, gdy po mieszkaniu rozniosło się echo kroków – pewnych, szybkich, lekkich. Bruno opuścił swój gabinet, zabrał klucze i wyszedł z mieszkania.
- Uwielbiam wyostrzony słuch – mruknęłam do Daisy i cmoknęłam ją w łepek, oczekując, aż kroki wampira na korytarzu całkowicie ucichną.
Wytrzymałam jeszcze kilka sekund w jednym miejscu i zerwałam się z łóżka. To, co zamierzałam zrobić, mogło nadwyrężyć zaufanie, jakim darzył mnie Bruno, ale postanowiłam zaryzykować. Nie znosiłam tego, że zawsze coś przede mną ukrywał, zresztą nie tylko on. Czasem odnosiłam wrażenie, że wszyscy w tym budynku wiedzą o czymś, czego mnie nie chcą powiedzieć. Postanowiłam rozwiać wątpliwości i po prostu przeszukać jego gabinet.
Salon znów był pusty – bez żadnego dźwięku czy ruchu. Jedynie wciąż mogłam wyczuć ślady zapachu domowników. W tamtym momencie tropy były jedynym dowodem na to, że mieszkanie miało lokatorów.
Przemknęłam do pokoju Scotta i oniemiałam na widok wystroju pomieszczenia. Ten sam wampir, który chodził na czarno i któremu metal rozpuścił mu mózg, swoje cztery ściany urządził jak rasowy psychopata. Na przeciw łóżka wisiała szczegółowa mapa Nowego Jorku, a tuż obok całego stanu. Na każdej z nich widniały liczne pineski, adnotacje i przypięte karteczki.
Tuż pod nimi aż po rękojeści zostały wbite noże – i to nie ostrza, które specjalnie przygotowano do rzucania. Scott wyżywał się na nożach kuchennych, które rzeczywiście od jakiegoś czasu znikały.
Przez myśl przemknęły mi najróżniejsze pytania, ale po chwili uświadomiłam sobie, że nigdy nie uzyskam na nie odpowiedzi. Scott mi nie ufał, poprawka – on mnie nienawidził. Jeśli chciałam się czegoś dowiedzieć, musiałabym zapytać Bruna, ale nie miałam gwarancji, że cokolwiek mi powie. Ach, ta wampirza solidarność.
Sprawę tajemniczych map odłożyłam na później i podeszłam do szafy Scotta. Mój plan przeszukania biura miał jeden haczyk. Nie chciałam, żeby Bruno mnie wyczuł przy pierwszej okazji, więc musiałam założyć coś, co przykryje mój zapach. Padło na koszulkę Scotta, bo było mniejsze prawdopodobieństwo, że zauważy zniknięcie czegokolwiek w tym bałaganie.
Zanim zaczęłam przeszukanie, zrobiłam zdjęcia planów z pokoju wampira – tak na wszelki wypadek.
Otworzenie zamka w drzwiach gabinetu było moim najmniejszym zmartwieniem. Nauczyłam się tego lata wcześniej. Wystarczy drucik, trochę cierpliwości, zwinne palce i dobry słuch, by usłyszeć, jak ustawiają się zapadki.
Wślizgnęłam się do środka i od razu zaczęłam przeglądać wszystkie dokumenty leżące na biurku. Mimo ciemności, przez którą nawet mnie trudno było odczytać teksty, nawet nie próbowałam włączyć lampki. Bruno mógł zauważyć światło i mnie nakryć na myszkowaniu w jego gabinecie, a właśnie tego chciałam uniknąć.
Wytężałam wzrok, śledząc kolejne linijki tekstu, ale nie znalazłam niczego obiecującego. Większość to dokumenty z banku i jakieś zestawienia, których ni cholery nie rozumiałam. Zawartości szuflad i szafek również były ślepym zaułkiem.
Zawiedziona usiadłam na miękkim skórzanym fotelu i przymknęłam oczy, rozumiejąc swoją porażkę. Miałam nadzieję na znalezienie czegokolwiek interesującego lub podejrzanego, ale żaden ze świstków leżących na biurku nie wspominał o schwytanym Blagierze, a co dopiero o informacjach, które zdradził.
Wstałam z siedziska i ruszyłam w stronę wyjścia. Łapałam za gałkę, kiedy usłyszałam kliknięcie zamka głównych drzwi i kilka różnych głosów. Podmuch powietrza rozproszył zapach Bruna, Scotta i Codyego, ale nie tylko ich. Wszystko zakryła obezwładniająca woń krwi, od której żołądek podszedł mi do gardła.
- Mówiłem, że mogę iść! – oburzył się Scott, a po chwili usłyszałam dziwny bulgot. Chyba był ranny.
- Daj sobie pomóc – skarcił do Cody. – Cat wróciła? Powiedziałeś jej?
Zmarszczyłam brwi. Powiedział, o czym?
- Wróciła, ale nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Chciała uciec – wyjaśnił, a ja poczułam pieczenie na twarzy bynajmniej nie spowodowane zażenowaniem. Byłam wściekła.
- Rozumiem, że to dla was ważne, ale czy, do jasnej cholery, możemy zająć się mną?! – huknął Scott, zrzucając coś na podłogę.
- Podobno nic ci nie jest – sarknął Bruno. Chyba był zły.
- Daj mu spokój, nie mniej to przez ciebie oberwał – wtrącił się Cody. Jego głos był lekko przytłumiony. Mógł być w łazience.
- Zamknij się już i przynieś tę cholerną apteczkę! – ryknął Scott z bólem w głosie. Naprawdę cierpiał.
- Zajmij się nim, ja muszę coś wyjaśnić – oświadczył Bruno, tym samym powodując u mnie tachykardię.
W ostatniej chwili ocknęłam się z transu i rzuciłam w stronę okna. Z sercem z gardle domknęłam je, zsuwając się na schody pożarowe. Leżałam na brzuchu, wciśnięta w metalową kratkę i błagałam, by Bruno niczego nie zauważył. Starałam się odkładać wszystko na swoje miejsce, ale nie miałam pewności, że koszulka Scotta całkowicie stłumiła mój zapach.
Nawet jeśli coś wydało mu się podejrzane, nie mogłam zobaczyć jego reakcji. Jedynie słuch pozwalał mi na rozeznanie się w sytuacji. Wampir chodził po pomieszczeniu. Stawiał kolejne kroki dość szybko, co świadczyło o jego zdenerwowaniu. Moją teorię popierał przyspieszony, niemal świszczący, oddech.
Co go tak wkurzyło? Niewiele rzeczy i osób było w stanie wyprowadzić go z równowagi, a najwidoczniej to, co stało się ze Scottem, musiało silnie na niego wpłynąć. Ale o co chodziło?
Postanowiłam zaryzykować i podparłam się na łokciach oraz kolanach, by powoli ruszyć w górę schodów.
- Po co to było? – dobiegł mnie głos Bruna. – Nie łatwiej zadzwonić jak cywilizowany człowiek?
W odpowiedzi popłynął śmiech i kilka zniekształconych słów. Nawet dla mnie szkło i zakłócenia na linii wystarczająco tłumiły głos rozmówcy.
- Zostaw moich potomków w spokoju. Jeśli masz coś do mnie, załatwmy to po staremu – odezwał się Bruno. Jego ton wręcz ociekał rzuconym wyzwaniem.
Znów kilka słów i śmiech.
Później nastała cisza. Zrozumiałam, że rozmowa skończona, a ja mogłam wrócić do pokoju. Skradanie się po trzeszczących metalowych stopniach nie było zbyt łatwe. Musiałam uważać na każdy krok.
Kiedy wskoczyłam na parapet mojego pokoju, wreszcie odetchnęłam z ulgą. Choć przeszukanie dało mi więcej dodatkowych pytań niż odpowiedzi, nie byłam zawiedziona – wreszcie miałam pewność, że coś przede mną ukrywali. Sęk w tym, że nie wiedziałam, co takiego chcieli zataić. Obiecałam sobie, że wszystkiego się dowiem. Z pomocą wampirów lub bez niej.

~~~~~~~~

Rozdział miał być krótszy, naprawdę (ten potwór ma ponad 3300 słów). Ale gdy zaczęłam pisać, po prostu popłynęłam. Co powiecie o takiej długości tekstu? To nie za dużo?
Przy okazji... czy ktoś z Was mieszka, bądź mieszkał, w Nowym Jorku? Chciałabym, żeby opowiadanie było jak najbardziej prawdziwe (o ile wampiry i zmiennokształtynch można uznać za prawdziwe) i dlatego chciałabym z taką osobą porozmawiać.

Do następnego!

Na zlecenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz