Rozdział 13

7K 448 50
                                    

Ostatni dzień wizyty kończył się dość szybko. Szaron nie wchodziła już mi w drogę, jednak usilnie podrywała jednego z kucharzy. Co kto lubi. Fer po mojej rozmowie z Klarą usiłował zacząć temat, jednak zbywałam go lekko. Musi poczekać aż będziemy sami. Niestety przeholowałam z ciastem, a wciąż podrażniony żołądek stwierdził, iż nie chce go. Tak więc z niemałą prędkością przeprosiłam gości i pobiegłam do łazienki.

Po powrocie Fer podał mi miętę, a ja przytulona do niego na kanapie cicho ją piłam.

-Jak się czujesz Luno?- mimo ciągłych próśb w stronę Patrica, ten za nic w świecie nie chciał nazywać mnie po imieniu.

-Jest okej- powiedziałam lekko.- O której macie pociąg?

-Za pół godzinki powinniśmy wyjeżdżać- Barbra westchnęła cicho przytulając się do Patrica.- Chodź Pat, dopakujemy torby. Sharon! Wyjazd za 15 minut!!

Zniknęli dość szybko z pola widzenia, a ja wtuliłam się w chłopaka.

-Mam wrażenie, że mnie unikają- powiedziałam szczerze, kiedy zostaliśmy sami w pomieszczeniu.

-Nie są przyzwyczajeni do Luny- powiedział- Poza tym Barbra stwierdziła, iż wygłup Sharon ją zniesmaczył. Nie czuje się przez to pewnie.

-Przesadzają- westchnęłam odpinając guzik spodni. O wiele lepiej.

Masowałam lekko obolały brzuch, co nie umknęło uwadze mojego przeznaczonego.

-Julie, musimy porozmawiać- stwierdził poważnie.

-Jak będziemy sami- Sharon wbiegła do pomieszczenia, po czym założyła wysokie szpilki.

Jej farbowane włosy były lekko przypalone, zaś roztargniony kucharz biegł ciągle ją przepraszając.

-Żegnam!- trzasnęła drzwiami, a ja nie mogłam powstrzymać chichotu.

W ciągu kolejnych minut dom watahy ucichł, a ja pomału wtoczyłam się do sypialni.

-Nie mam na nic siły- westchnęłam w poduszkę.

Materac ugiął się lekko, a po chwili ramiona Alfy oplotły mój brzuch.

-O tak już lepiej- powiedziałam sennie i westchnęłam ponownie.

-Julie- zaczął Fer, jednak zbyłam go machnięciem ręki.

Zmęczenie to normalna rzeczy, prawda?

~~

Obudziłam się kiedy pierwsze promienie dotarły do wnętrza pokoju. Przeciągnęłam się lekko i wyplątałam z uścisku Alfy. Założyłam długie dresy i koszulkę na ramiączkach. Z braku zajęć postanowiłam przejść się po ogrodzie.

Rosa moczyła moje trampki, a chłodny poranek przyjemnie koił skórę. Odetchnęłam głęboko i wspięłam się na wysokie drzewo. Usiadłam na jednej z gałęzi i oparłam plecami o gruby pień.

Brakowało mi chwili samotności, takiej jak ta. Ciągła kontrola Alfy stała się męcząca, podobnie jak opieka stada. Rozumiem, jako Luna muszę być chroniona, jednak bez przesady. Każdy potrzebuje chwili samotności.

Moja widocznie się skończyła, ponieważ do moich uszu dobiegł rytmiczny bieg wilka. Wściekły ryk i charakterystyczny zapach przekonał mnie, iż jest to mój przeznaczony.

Nie miałam zamiaru wracać na ziemię, więc przekazałam Alfie iż jestem na drzewie. Chrzęst kości dotarł do mnie zbyt późno, ponieważ mężczyzna dosłownie wdrapał się na pień. Zostawił przy tym niezłą pamiątkę w postaci przeoranego pnia.

Dismay.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz