________________♡________________
[X LAT WCZEŚNIEJ]
Jedyne co liczył Lee Donghyuck, było kaloriami.
Tysiąc osiemset dwadzieścia jeden, tysiąc osiemset dwadzieścia jeden, tysiąc osiemset dwadzieścia jeden, tysiąc osiem-
— Hyuck?
Przebijając się przez ocean toksycznych, niepoukładanych myśli, po pomieszczeniu rozniósł się spokojny głos. Chwilowo uciszył on płacz spowodowany paniką oraz frustracją. Chwilowo wyciągnął zrozpaczonego chłopaka ze stajni Augiasza w jego głowie.
Chwilowo.
Jedynie na kilka sekund, gdyż myśli oraz problemy przed którymi uciekał Donghyuck, zawsze na końcu go dopadały. Miał wrażenie jakby zaciskały palce na jego szyi, tak jak on to robił na żebrach. Miał wrażenie, że liczyły jego oddechy, tak jak on kęsy.
— Wiem, że tu jesteś...
Dokładnie tak, liczył kalorie z posiłków, które spożywał oraz z tych, które zwracał układając głowę na sedesie. Czasami zamiast jedynie ułożyć, miał ochotę nią mocno uderzyć o porcelanę, nad którą spędzał tyle czasu. Może wtedy przestałby liczyć; może wtedy przestałby jeść. A może nawet przestałby oddychać i nareszcie mógłby odpocząć od wyścigu z liczbami.
— A ja jestem dla ciebie, więc nie zamykaj się. Proszę.
Głęboki wdech, pociągnięcie nosem, przekręcanie zamka w drugiej kabinie od ściany, uchylenie skrzypiących drzwi oraz przyjaciel, który momentalnie znalazł się u jego boku, siadając naprzeciwko z nogą zarzuconą na muszlę klozetową - dokładnie tak jak Donghyuck.
Zamykał się przed każdym, ale nie przed Markiem. Przed Markiem nie zamykał się nigdy. Przynajmniej do czasu.
Ale jego właściwie czas nie obchodził, bo obchodziły go kalorie i tylko je zapisywał w swojej głowie.
Tysiąc osiemset dwadzieścia jeden, tysiąc osiemset dwadzieścia jeden, tysiąc osiem-
I aż do momentu chwycenia za rękę.
Gdy Donghyuck, ogarnięty paniką, gubił się między własnymi myślami oraz obsesjami, Mark Lee był obok - zawsze gotowy do wsparcia oraz złapania szatyna za dłoń.
Tak też było tym razem. Chłopak trzymał rękę młodszego, kreśląc kółka na jego skórze, delikatnie gładząc oraz nucąc coś pod nosem w celu uspokojenia przyjaciela.
Nie była to pierwsza taka sytuacja, kiedy opuścili klasę i spędzili całą godzinę lekcyjną w szkolnej łazience, dlatego starszy nabrał już doświadczenia i wiedział, czego robić nie powinien.
Trzy złote zasady: nie pytać, nie pocieszać, nie mówić nikomu.
Nikomu - nawet przyjaciołom, z którymi dzielili wszystko, łącznie z mieszkaniem i marzeniami (z czego to drugie już od najmłodszych lat).
I, w sumie, jedyne, czego właściwie nie dzielili, było tym jednym sekretem - tym, który z czasem i tak stał się zbyt wielki do ukrycia.
Bo kiedy Donghyuck malał i zanikał, problem powiększał się, a przyjaźnie... cóż, rozpadały i kończyły.
Ale tamtego dnia w łazience chłopcy nie myśleli w takich kategoriach i nie zdawali sobie sprawy z powagi całej sytuacji.
Wtedy były tylko liczby.
U Marka: ilość uśmiechów Donghyucka, ilość jego słów wypowiedzianych w ciągu dnia, ilość zjedzonych przez niego posiłków oraz chwil, kiedy to pozwolił się złapać za dłoń, jak podczas biologii w łazience.
A u Donghyucka?
Ilość zjedzonych kalorii, ilość zrobionych brzuszków, ilość centymetrów w talii, z pewnością nie ilość czasu spędzonego z przyjaciółmi, z pewnością nie ilość spojrzeń Marka.
W końcu ich nie zauważał, nie liczył.
Jedyne co liczył Lee Donghyuck, było kaloriami.
— Słońce...
Gdy tylko czarnowłosy Kanadyjczyk spróbował się odezwać, poczuł na sobie spojrzenie najlepszego przyjaciela; do niedawna pełne energii oraz swego rodzaju głębi, teraz będące jedynie odbiciem lustrzanym tego, kim Donghyuck był kiedyś. Od pierwszej klasy liceum zawsze, gdy był z przyjaciółmi, na twarzy wymuszony zostawał słaby uśmiech, w który pozostała szóstka wierzyła przez całe dwa lata i o dwa za długo. Z czasem jednak chłopaka zaczęły zdradzać właśnie jego oczy - puste, a równocześnie przepełnione czymś, co zapowiadało prawdziwą burzę.
Burza. Huragan. Tornado. Po prostu deszcz.
Szatyn od najmłodszych lat nazywany był przez pozostałą szóstkę ich słońcem, rozświetlającym wszystko dookoła oraz wywołującym uśmiechy. I w dzieciństwie rzeczywiście pasował do tego opisu, pasował do słońca. Z czasem jednak, niestety, promienie zaczęły znikać, a chłopak - zmieniać się. Kończąc szesnaście lat, słońce zaczęło marzyć o staniu się gwiazdą - tą najjaśniejszą, którą ludzie podziwialiby zauroczeni pięknem oraz blaskiem. I to nie tak, że przyjaciele oraz ich sposób patrzenia na niego nie wystarczały Donghyuckowi, w żadnym wypadku. Po prostu coś w jego głowie zaczęło mu podpowiadać, że nie zasłużył na nich, że był gorszy, brzydszy... To wszystko pomogło zgubić mu się pomiędzy marzeniami o perfekcji a obsesją. I może faktycznie, tak jak sobie zamarzył, z czasem stał się gwiazdą, jednak jedynie tą spadającą, która stopniowo traciła swój blask i energię. Z drugiej strony jednak... Lee Donghyucka porównać można było także do deszczu. Schował swoje wewnętrzne słońce za taflą wody, która zastępowała mu posiłki oraz chmurami, za którymi ukrywał straty w masie ciała.
Mimo to, Mark Lee nadal nazywał go słońcem, chociaż ono w nim już zgasło.
A tamtego dnia w łazience, kiedy to pozwolił się przytulić... Wtedy rozpoczął się zachód.
Zachód słońca, którym był Lee Donghyuck. Pojawienie się gwiazdy, która prędzej czy później skazana była na upadek i zgaśnięcie.
— Nie rozmawiajmy o tym — wyszeptał zachrypniętym głosem, sponiewieranym przez płacz oraz wymioty. — Ze mną wszystko jest okej.
I mówiąc te słowa, pozwalał trzymać się w ramionach, oplatać nimi i odpoczywać. A głowę, zamiast na porcelanie, ułożył na ramieniu Marka, które zawsze było dla niego oparciem.
Donghyuck nie liczył już razy, kiedy to wypowiadał te dwa zdania do przyjaciela.
Bo jedyne co liczył Lee Donghyuck, było kaloriami.
________________♡________________
(A powrót do jedzenia wydawał sie być niczym nauka chodzenia: było dużo upadkow, siniaków i chęć pozostania w miejscu na zawsze; na zimnej podłodze.)
^ nie mam co zeobic z tym fragmentem, to wstawie sobie tutaj
________________♡________________
CZYTASZ
❝ELECTRA HEART: 1821❞ + markhyuck
Hayran KurguDonghyuck nie liczył rzeczy, których w sobie nie nienawidził; wspólnych wyjść z przyjaciółmi; uśmiechów, którymi odbarowywali go ludzie na ulicy. Jedyne co liczył, było kaloriami. Dlatego też zwracał uwagę tylko na nie, zamiast na momenty, w których...