Rozdział 7

382 34 7
                                    

Rano obudziłam się jak zwykle o 6 rano. Pierwsze co usłyszałam (oprócz budzika oczywiście) to pukanie do drzwi. Weszła moja mama.

-Dziecko drogie. Po pierwsze: zmień sygnał tego budzika, bo niektórzy chcę jeszcze trochę pospać. Po drugie: dlaczego wstajesz tak wcześniej?! - mówiła nieprzytomnym głosem.

-Bo idę do szkoły? - zapytałam jakby to było oczywiste.

-W sobotę? - moja mama uniosła brwi.

-Co?! - spojrzałam na telefon... była 6.05. SOBOTNI RANEK - Kurwa - powiedziałam tak cicho, żeby nie usłyszała i strzeliłam sobie typowego facepalma - idę spać. Jest środek nocy. - powiedziałam zła na własną głupotę.

-Budzik i tak masz zmienić. - podsumowała moja rodzicielka i wróciła do swojej i taty sypialni.

Ja tak jak powiedziałam, chciałam iść spać... ale coś mi nie wyszło, więc weszłam do wanny. Po kąpieli przypomniałam sobie, że przecież soboty to moje "dni dla urody" tak więc zrobiłam peeling, maseczkę, manicure i pedicure (dokładniej mówiąc czarną hybryde z efektem syrenki). Włosy jak zwykle wyprostowałam i zrobiłam mój codzienny makijaż. Gdy skończyłam była prawie 11.30 (tak, wiem. Długo. Ale w samej wannie siedziałam prawie 2 godziny), więc napisałam na konfie, którą dziewczyny założyły poprzedniego wieczoru, czy któraś nie chciałaby pokazać mi jakiejś galerii czy czegoś takiego, ale bliźniaczki były u dziadków, a reszta dziewczyn albo się uczyła na jakieś egzaminy, albo nie miała kasy na zakupy... nawet Jess powiedziała, że mam poczekać jeszcze tydzień, bo wtedy dostaje kieszonkowe.

I na serio bym poczekała, ale wiedziałam, że jeśli nigdzie nie wyjdę to mama wrobi mnie w domowe porządki.

Uznałam, że przecież dam radę bez dziewczyn. Szybko założyłam czarne rurki, zwykły biały top i na niego szary gruby, luźny sweter. Zeszłam na dół, gdzie ubrałam jeszcze biały komin, czarną czapkę smerfetke, czerwony płaszczyk no i moje botki.

-Idę z dziewczynami do galerii! - skłamałam, szybko wychodząc - Mam telefon! Jak coś to dzwońcie!

-Okej! - usłyszałam jeszcze krzyk mamy.

Było chyba z pół metra śniegu i to wszystko napadało przez noc.

Wyszłam szybko na chodnik i oczywiście, pośliznęłam się na lodzie, upadając na tyłek, z miną pod tytułem "co się właśnie wydarzyło?"

Usłyszałam za sobą śmiech. Ktoś chamsko i na cały głos się za mnie śmiał. A kto? Mój sąsiad - Andrew Biersack. Szedł w moją stronę, z bananem na twarzy.

-Chodź sieroto, pomogę ci - powiedział wyciągając rękę w moją stronę i wciąż się trochę śmiejąc.

-O jakiś ty kochany - powiedziałam słodko, chwytając go za rękę. Szybko pociągnęłam go żeby wpadł twarzą w biały puch. Udało się.

-Ja pierdole, pokurwiło cię do reszty?! - rzucił w moją stronę, otrzepując twarz i głowę ze śniegu.

Zaczęłam się potwornie śmiać. Nie tylko z tego, że mi się udało, ale z jego reakcji. Trzeba było widzieć jego minę... BEZCENNA! Na początku był po prostu zdziwiony, ale potem spojrzał na mnie wzrokiem mordercy. Było to o tyle śmieszne, że wciąż miał na sobie śnieg i był od niego mokry. W końcu zaczął się śmiać sam z siebie.

Nagle poczułam mocne uderzenie w skroń. Gdy się odwróciłam - kolejne - tym razem w czoło.

-Ile ty masz lat?! Śnieżki?! Serio?! Jak mi rozmazałeś makijaż to cię zajebie. - oznajmiłam mu z morderczym spojrzeniem.

-Już się boje - prychnął - poza tym nic ci nie jest. Twoja tapeta trzyma się perfekcyjnie.

-Tapetę możesz mieć w pokoju. A teraz serio... rozmazałam się? - zapytałam poważnie.

Break your halo || Andy BiersackOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz