Rozdział 12 "Młody Shimada i Mistrz"

577 47 12
                                    

ayyyyyyyyyyyyyyyyyyy dawno mnie tu nie było, ale finally, nowy rozdział! 



-Jesse? Ah, Jesse! Tu jesteś, wszędzie cię szukałam. A... Słyszałam o porannym incydencie, ja... poniosły cię emocje, rozumiem, ale... nie możesz w ten sposób reagować. To jeszcze kadeci, młodziaki. Nie powinieneś celować odbezpieczonym rewolwerem w nastolatkę, bo a nóż drgnie ci palec i mała nie żyje. Ani zresztą w nikogo innego. Rozumiem, że chcesz bronić Hanzo, ale nie możesz się dać tak ponosić emocjom.

-Nic nie rozumiesz, Angela... -spuścił wzrok, przerywając jej i opierając się o ścianę. Dziewczyna stanęła po drugiej stronie korytarza, stając naprzeciwko niego. Skrzyżowała ręce, marszcząc brwi.

-Czego nie rozumiem, Jesse? Kiedy miałam 7 lat, straciłam w wojnie rodziców. Ciągle mnie przemieszczano, ciągle zajmował się mną kto inny. To był cud, że pewnego dnia Ana mnie znalazła. Lub.. bardziej to ja znalazłam Anę.

-Ale twoi rodzice przynajmniej zawsze cię kochali. Wiesz jakie to uczucie, zostać wyrzutkiem? Jeszcze na pustyni? Co prawda, parę dni później, znaleźli mnie Reyes i Morrison, ale co to zmienia? Byli dla mnie niczym. Nikim.

-I to jest twoja wymówka na podniesienie rewolweru na dziecko? Bo masz uraz z przeszłości i jesteś bardzo emocjonalnie związany z Hanzo? W ten sposób chcesz go chronić? Zastanów się Jesse, to co mówisz nie ma sensu.

-Owszem, ma. Tak, poniosło mnie, ale smark przesadził. Jest rozpieszczona, nie wie nic o trudnym życiu. Ma robota, ma umiejętności, jest mistrzynią świata w jakiejś tam gierce, własną markę chipsów i własną grę też ma. Uznanie wszystkich w bazie, bo jest najmłodsza? Nad wszystkimi się wywyższa i nie ogranicza się w pokazywaniu tego co ma. Ma wszystko, czego można chcieć i uważa, że czego nie zrobi to będzie świetnie. Nie, dla jej informacji, nie będzie. -Jesse zakończył ostro rozmowę i ruszył w kierunku strzelnicy, nie oglądając się na Angelę. Dziewczyna zupełnie zapomniała, że miała kowbojowi coś do przekazania...

***

-Synu... Bo nie będziesz miał czym strzelać w przyszłości, a całego budżetu nie oddamy na pociski dla Rozjemcy. Odłóż to. -Jesse usłyszał kojący, męski głos, skierowany do niego i poczuł dużą dłoń na swoim ramieniu. Wystrzelił pięćdziesiąty magazynek do końca i nie ładując broni ponownie, cisnął Rozjemcą do kabury. Westchnął głęboko i obrócił się przodem do drugiej osoby.

Nie do końca wiedział, czy Jack uśmiecha się do niego, czy zachowuje inny wyraz twarzy... nawet po oczach, nie mógł tego stwierdzić. Nie było tak jak kiedyś. Jedyne co zostało, to jego zwrot „synu" do niego. Mężczyźni skierowali się do innej części posterunku – dojście tam, trochę zajmowało a mimo to, żaden z nich nie odezwał się ani słowem.

Gdy doszli do pokoju, usiedli na kanapach i pogrążyli się w zupełnej ciszy. McCree wbił wzrok w podłogę. Jack spoglądał na niego kątem oka. Zdjął maskę, ukazując swoją twarz, pełną blizn. Chłopak nie lubił na nią patrzeć. Gdy był młodszy, mógł obserwować swój pierwszy autorytet godzinami.

-Czy znasz to uczucie, kiedy... dostajesz od losu coś, czego ci zabrakło, i.. znów to tracisz?

-To nie jest twoja wina, McCree. Ani twoja, ani jego. Any, Phareehy, Angeli – nikogo z was. Nie wolno wam się za to obwiniać. -zaczęli rozmawiać. Dla kowboja, temat jego drugiego, „nowego" ojca był czymś w rodzaju Tabu. Nigdy nie umiał o tym otwarcie mówić, a całe zajście wciąż kuło go w serce jak kołek.

{Overwatch} Why so sad, pardner?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz