Rozdział 14 [END] Gdzie mnie los nie poniesie.

633 56 113
                                    

-Wstań, McCree. Proszę, chcę, żebyśmy się przeszli. Muszę ci coś powiedzieć.

Było rano. Słońce dopiero co pięło się ku niebu, jak poprzedniego dnia. Zdawało się, że wszystko pozostało takie samo. Kowboj był w błędzie. Otworzył oczy i popatrzył na Hanzo. Siedział w łóżku, plecami do niego. Słońce oświetlało jego bladą, gładziutką skórę. Bez problemu dało się wyliczyć wystające kręgi z jego kręgosłupa. Jesse wystawił dłoń przed siebie, gładząc go. Hanzo wzdrygnął się, odwracając głowę w jego kierunku. Zasłonił się, z palącym rumieńcem na twarzy. Zmrużył oczy i zmarszczył brwi.

-Jakiś ty piękny, Han... -szepnął błogo. Shimada podniósł swój strój, zasłaniając gołe ciało przed przyjacielem.

-Proszę, Jesse. -odparł błagalnie, wiążąc błękitną wstęgę w pasie. Kowboj zdecydował się go posłuchać.

**

Łucznik poprosił, żeby skierowali się do jakiegoś ustronnego miejsca. Jesse przypomniał sobie, gdzie się bawił, gdy był młodszy a ani Gabe ani Jack nie mieli czasu, by się nim zająć.

Szło się korytarzem skalnym, na drugą stronę wyspy. Niewielu wiedziało o maleńkiej, cyjanowej lagunie z czystym, bialutkim piaskiem, obrośniętą niezwykłą roślinnością. Hanzo poprosił, żeby usiedli.

Tego dnia, patrzyli jak zachodzi księżyc i wraz z nim, gwiazdy, bo słońce wschodziło od strony bazy.

Obaj usiedli wyjątkowo blisko siebie. Shimada chwycił rękę kowboja w swoje delikatne dłonie i gładził nerwowo, jakby coś naprawdę go męczyło. McCree postanowił nie dopytywać. Wiedział, że gdy nadejdzie właściwy moment, Hanzo sam się otworzy. W końcu przełknął ślinę i ściskając jego rękę, spojrzał mu prosto w oczy. Z ogromnym bólem i rozżaleniem, jakiego mężczyzna jeszcze nigdy dotąd u niego nie widział.

-Jesse. Wyjeżdżam.

*************

-Synu, uspokój się, błagam... Wszystko będzie dobrze, zroz-

-NIC NIE BĘDZIE DOBRZE. NIE CHCĘ STRACIĆ KOLEJNEJ OSOBY W MOIM ŻYCIU, NIE ROZUMIESZ?! Nie chcę go stracić... Nie mogę...

Nikt tego nie rozumiał. Chciał, żeby chociaż jego ojciec go rozumiał. On chyba wiedział, co to znaczy.

Jack usiadł obok niego. Jesse leżał skulony na kanapie w jego sypialni. Tej samej, którą kiedyś dzielił z Gabrielem i nim. Wziął jego głowę na swoje kolana i pogładził jego włosy, z trudem powstrzymując załamanie głosu.

-Synku, nie stracisz go. Tam gdzie się znajdzie, będzie bezpieczny. Będzie szczęśliwy. Będzie mógł się zrehabilitować. Czyż nie tego chcesz?

-Czemu nie może być szczęśliwy... tutaj?! Razem ze mną, ja... ja zapewniłbym mu wszystko, żeby był szczęśliwy. Oddałbym rewolwer, kapelusz i całe życie za niego.

-Ale klucz do jego szczęścia ma Genji. I tylko on może sprawić, że Hanzo odzyska pokój ducha. Nikt inny. Nawet ty, choćbyś był w nim zakochany nie wiem jak, choćbyś oddawał mu każdą sekundę swojego życia... Jesse, pamiętasz.. pamiętasz co powiedział Gab-... tata... kiedy zdechła ci rybką, którą kupiliśmy ci po patrolu w Japonii? Byłeś mały, więc możesz nie pamiętać, ale powiedział.. że jeśli kogoś naprawdę kochamy, to musimy pozwolić im odejść. Bo jeśli kogoś kochasz to będzie chcesz dla niego jak najlepiej. A czasami te rozwiązania, które łamią nam serca... dla nich będą najlepsze. -komandos wyjaśniał wszystko Jessemu po kolei, do skutku. Tak, żeby rozumiał. Bo... między nimi było zrozumienie. Od samego początku.

Otarł jednym ruchem jego łzy, kontynuując przeczesywanie jego włosów.

-Kochaliśmy Gabriela, obaj... prawda? I daliśmy mu odejść, bo to było jedyne wyjście. Zrozum to Jesse.

{Overwatch} Why so sad, pardner?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz