Rozdział 6 "W prawo miłości"

535 65 2
                                    

Pilotował raz, może dwa w swoim życiu.

W tamtej chwili, nie umiał opisać swojego samopoczucia w lotnictwie. Nigdy nie wychodziło mu to jakoś... nad wyraz dobrze, jednak tym razem miał jeden cel.

Do Hanamury i z powrotem, przed wschodem słońca.

-Tracer, wstawaj natychmiast!! -Lena wiedziała, który myśliwiec będzie idealny na tą okazje. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na Jessego.

-Pogibało cie? Która jest godzina? -ziewnęła i podniosła się, kręcąc głową z dezaprobatą.

-Potrzebny mi myśliwiec. Pokładowiec. Cokolwiek. Muszę lecieć do Hanamury-

-O tej godzinie? Po co ci tam lecieć... -wymruczała, wstając i kierując się do hangaru. Otworzyła drzwi. Obaj weszli do ciemnego środka. Tracer cisnęła dłonią w duży guzik, powodujący otworzenie się bramy. Przy świetle księżyca trochę lepiej widziała, który statek wybrać.

-Weź Slipstreama.

-Ale Tr-

-Ale nie ma ale... Kto ci powiedział, że musisz się teleportować... Po prostu jest szybki. Lecisz, za godzinę może pół jesteś na miejscu. Tylko go przywieź. I zamknij drzwi za sobą. -przerwała, klepiąc go po ramieniu i zawróciła do pokoju. Jesse stał w miejscu, patrząc się za nią. Wszedł do środka, uruchomił maszynę, do ucha wsadził słuchawkę do komunikacji z centralą, w razie gdyby była taka potrzeba. Ostrożnie ruszył do przodu i poderwał od ziemi. Całe szczęście, Slipstream był jednym z cichszych statków.

Był w powietrzu a za oknem widział uśpione miasta. Z tej perspektywy wszystko wydawało się takie niewielkie. McCree wzdychał na myśl, że Tracer, latając myśliwcami dla Wielkiej Brytanii, widzi takie rzeczy niemal na co dzień. A przynajmniej kiedyś tak było.

Kowboj nie mógł również przestać myśleć o spotkaniu, jakie czeka go już za godzinę. Oddałby wiele za poznanie Hanzo jeszcze lepiej. Gdyby mógł pokazać mu Hanamurę, gdyby tylko otworzył się na niego nieco bardziej... Powiedział mu już jedną z największych tajemnic, które chowa przed światem, więc... dlaczego Japończycy tak niechętnie o sobie mówią?

Powoli osiadł na ziemi i wyskoczył z myśliwca. Odetchnął głęboko świeżym, rześkim powietrzem, po czym ruszył w kierunku świątyni, której podczas swojej ostatniej wizyty nie zdążył obejrzeć. Wszedł do środka, najciszej jak mógł. Jego oczom ukazało się przepiękne wnętrze. Obite starymi, zdobionymi deskami, z niewielkim mostkiem pośrodku. Nie mógł uwierzyć. W końcu go widział.

Mimo, że było to tylko kilka miesięcy, miał wrażenie, jakby nie widział go parę dobrych lat. Choć może i zdawało mu się, i nie widział go dokładnie 2 lata? Stęsknił się za nim. Za jego czarnymi, długimi włosami, związanymi żółtą wstążeczką jedynie na dole, za jego denerwującymi pasemkami, opadającymi na twarz, za nieskazitelnie czystą, gładką cerą o bladym kolorze, za delikatnymi, wręcz kobiecymi dłońmi... nawet za jego łukiem. Za kołczanem i za zgrabnymi protezami również. Był oczarowany jego postacią.

Wolnym krokiem, ruszył w jego kierunku. Hanzo klęczał przed swego rodzaju... ołtarzem. Jednak, nie był to zwykły ołtarz; był to podest, na którym stał drewniany stojak, przeznaczony do przechowywania katan – broni samurajów. To było piękne – błyszczało, a w nim wyrzeźbione, japońskie wzory. Rysunek przedstawiał samotnego smoka, lecącego przez chmury. Wyżej, wysiał kawałek płótna z japońskimi literami, których Jesse nie był w stanie odczytać i zrozumieć. Jeszcze wyżej, można powiedzieć, że na piętrze widniał otoczony balustradą „balkonik". Za nim, na ścianie, wymalowano olbrzymi obraz. Przedstawiał, cóż za niespodzianka, dwa smoki – zielony i niebieski, zazębiające się w powietrzu. W najbliższej okolicy można było dostrzec zielone pagórki, na nich zielone i różowe drzewa.

Przyklęknął tuż obok, stykając się z nim ramieniem. Nie wydał się zaskoczony. Wciąż miał spuszczoną głowę. Z bliska, kowboj widział dokładnie jego obrażenia. Nie miał pojęcia, skąd je miał, jednak... nie wyglądały dobrze. Nie leciała z nich krew, były zaschnięte co nie zmienia faktu – z pewnością wymagały interwencji lekarza. Hanzo zerknął na obraz smoków, na samej górze.

-Gdy się na nas patrzyło... wszyscy śmiali się, że jestem pierwszą miłością Genjiego. Nikt nie umiał patrzeć na mnie w ten sam sposób, co on. Wiesz... wiesz jakie to jest uczucie? Być autorytetem dla kogoś? Pogodziłem się, że robi dokładnie wszystko to co ja. Choć na początku strasznie mnie to irytowało. Jakiś czas później, nad ranem... wszedłem do jego pokoju, trzymając w dłoniach ogromny prezent. Miał wtedy 10 lat. Ja 13. Miałem swój łuk od 3 lat, strasznie mi zazdrościł, ale szanował i tak jak był nauczony, nie okazywał tych tak zwanych... „negatywnych" uczuć. Bo jako bracia, musieliśmy żywić do siebie pełny szacunek i zgodę. Kiedy zobaczył, że dostał tą katanę, myślałem, że się udusi. Poprawka... udusi najpierw mnie, a za chwile siebie. Ściskał mnie do końca dnia. Nie umiał się nią posługiwać, po za tym nieco go przeważała. Na długość, była taka jak on. Ale sam fakt posiadania broni go zachwycał. A ja bałem się o niego coraz bardziej i bardziej. Z dnia na dzień, mój strach rósł. Tego dnia, którego zginął... bałem się najbardziej. Najgorszy strach pojawiał się, kiedy... Genji też się bał.

Dopiero gdy pogodziłem się z tym, że odszedł, czułem się trochę spokojniejszy. Jednak... to od razu się wykluczało, bo to moja strzała go zabiła. Dlatego całe życie podróżuję a wracam tu tylko w momencie, gdy nastaje dzień jego śmierci. Nie mógłbym się tu osiedlić. To jedno z najpiękniejszych miejsc jakie znam, ale... nie po tym, co przeszedłem.

Wyobraź sobie... że w taki dzień jak dziś, przychodzisz tu, żeby poinformować Genjiego, że nie zawiodłeś go, że możesz chodzić... że nie poddasz się... nagle napada na ciebie samuraj ninja. Staczasz z nim walkę, mało nie rozwalając całego twojego byłego domu, a... on mówi ci w końcu, że jest twoim bratem. Ściąga maskę, odkrywając jedynie oczy. Patrzysz w nie i widzisz te same, wielkie oczy pełne najróżniejszych emocji, tak silnych i wymieszanych, które patrzyły na ciebie szeroko otwarte w środku nocy, za dnia, cokolwiek robiłeś. I powtarza, że... że to on, Genji... I kiedy już się z czymś pogodzisz, on... czy to może być prawda? Jesse? -mówił długo, a głos łamał mu się, kończąc na żałosnym szlochu, rozchodzącym się po pustej przestrzeni świątyni. McCree przytulił go do ramienia, na co chłopak nie protestował. Myślał, że będzie mógł mu to powiedzieć osobiście. Że Genji żyje, że sam jakoś mu to wyjaśni.

Stało się to jednak dużo szybciej, niż oczekiwał. I może nie koniecznie tak, jak chciał, żeby to się stało.

{Overwatch} Why so sad, pardner?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz