Rozdział dwunasty

1K 127 25
                                    

Wybiegłam za drzwi jak torpeda, zatrzaskując je za sobą, uprzednio szybko tłumacząc przyjacielowi po co wychodzę. Nie miałam serca tak zostawić go bez bladego pojęcia co się dzieje, nawet jeżeli mnie nie słyszał.  Spojrzałam w kierunku schodów. Widziałam na ścianie ruchome cienie ludzi zmierzających w moim kierunku, z rękami wystawionymi do przodu, jak u jakichś zombie, co tylko czyniło sytuację jeszcze bardziej dramatyczną. Pełne przerażenia krzyki przebierańców, jacy stracili kontrolę nad własnymi ciałami, czynił akcję wręcz podobną do horroru. Nie zdziwiłabym się nawet gdyby nagle jakaś mara z "Mamy" czy czegoś takiego wyskoczyła ze ściany, wpasowują się w atmosferę. 

Myśl, Marinett! Myśl!-rozkazałam sobie, po raz kolejny tego dnia z nerwów obracając kolczyk w dłoniach. Jednak natychmiast przestałam, uświadomiwszy sobie czym mam upaprane palce. Musiałam czymś zastawić przejście, żeby nikt nie dostał się do rannego. Chronienie go stało się priorytetem.  Zeagr tykał: tik, tok, tok, tik, tok, mał-o-czas-u, mał-o-czas-u... Na szczęście czując zagrożenie łatwiej mi było wymyślić jakiś plan. Przynajmniej tyle dobrego. Rozejrzałam się na boki, szukając jakiegoś krzesła, szafy, czegokolwiek! Oczy latały na prawo i lewo, rejestrując każdy szczegół w szaleńczym tempie.

Jest!

Kilka metrów dalej stała stara komoda.Cała zakurzona oraz lekko spróchniała, ale nadal równie masywna co solidna.  Dopadłam jej w mgnieniu oka. Odrzucając w kąt swoją zwykłą delikatność zwaliłam na ziemię przedmioty zalegające na blacie owej komody ( wazon z kwiatami, obrus, kilka książek),po czym przesunęłam mebel, tak, by blokował drzwi do sypialni. Istniała mała szansa, żeby posłańcy Projektanta zainteresowali się wejściem do zabarykadowanego pokoju, mając mnie pod nosem. A zamierzałam skutecznie odwracać uwagę.

Wykonałam zadanie w ostatniej chwili, ponieważ już w następnej usłyszałam jak tłum ładuje się na deski poddasza, nadal zawodząc wniebogłosy. Obejrzałam się w tamtym kierunku.  Było mi żal tych ludzi, widząc ich pełne przerażenia twarze, pełne zagubienia, paniki, bezsilności. Może i spędziłam pod kontrolą ubrania tylko jakieś pięć minut jednak doskonale w mojej pamięci wyryło się wspomnienie jakie to okropne uczucie. Gdybym musiała w podobnym stanie robić coś czego zupełnie nie chciałam, coś złego i szkodzącego własnej sytuacji, chybabym zwariowała.

Czekałam aż pierwszy z przeciwników się bliży. Musiałam zyskać pewność, iż uwaga wszystkich zostanie skupiona zupełnie i niepodzielnie na mnie, żeby zupełnie zapomnieli nawet o istnieniu Czarnego Kota, przynajmniej aż do momentu kiedy pokonam Projektanta. Jakiś mężczyzna złapał mnie za łokieć. Miał niezłą krzepę, więc kilka sekund do pary z pewnym wysiłkiem, kosztowało mnie wyszarpnięcie go. Ponad setka ludzi zmierzała w moją stronę, każde mimowolnie planując pochwycić mnie i doprowadzić pod nogi swego zleceniodawcy. Może i oczy ofiar ataku Władcy Ciem wyrażały niewinność, jednak ruchy zdradzały drapieżność oraz determinację. Tak bardzo przydałaby się jakaś pomoc...

Nie! Stop! Koniec użalania, Marinette! Nie masz pomocy, więc musisz poradzić sobie sama i dasz radę! Nie raz musiałaś stawić czoła i złoczyńcy i swojemu przyjacielowi, zaś teraz jednego z nich mui8sz tylko bronić, co ogranicza się do pilnowania żeby został w pokoju. Miewałaś trudniejsze zadania- powiedziałam sobie w myślach. O dziwo, pomogło. Przecież rzeczywiście owa akcje nie była jakaś tragiczna. A ja posiadałam spore doświadczenie. Z placem w nosie potrafiłam przechytrzyć każdego z tych napadających miasto mścicieli w kolorowych rajtuzach.

Przeciwnicy ponowili próbę pojmania mnie. Wyminęłam ich, zgrabnie wskakując na komodę. Kilka osób uderzyło brzuchami w jej kanty, stękając przy tym boleśnie. Jednak kolejni nadal napierali, chcąc pochwycić kostki obrończyni Paryża, zatrzymać ją w miejscu, wykonać zadanie. Nie ma tak łatwo, droga publiczności! Rzuciłam jo-jo w kierunku jednego z wysokich okien, mających parapety kilka metrów nad podłogą. Linka owinęła się wokół klamki. W ułamku sekundy poszybowałam na ów parapet, chwilowo umykając wrogom, zbyt niskim żeby mnie dosięgnąć. Zdezorientowany tłum przez kilka sekund rozglądał się, jednak dostrzegłszy cel natychmiast wszyscy znaleźli się u moich stóp. Żywiłam przekonanie, iż będą się pieklić, nie mogą mnie sięgnąć, jednak nie doceniłam pomysłowości iskierek. Ludzie wchodzili sobie na ramiona, tworząc ludzką drabinę, z każdą minutą coraz wyższą.  Już prawie czułam te ręce chwytające mnie za nogi i ciągnące w dół, ku przeciwnikom gotowym rozszarpać na strzępy, byle dopiąć swego. Mogłam przeskoczyć na inne okno, ale co dałby latanie niczym pchła w tę i z powrotem? Ciągła, niekończąca się gonitwa działa na korzyść Projektanta. W końcu mógł sterować swoimi marionetkami nawet gdyby opadły z sił, nawet martwymi, lecz ja po jakimś czasie opadłabym z sił, niezdolna dalej ciągnąć farsy. To zaś znaczyłoby przegraną. Potrzebowałam planu. Potrzebowałam broni. No cóż, chciałam to zachować na później, ale chyba nie miałam wyjścia...

-Szczęśliwy Traf!- krzyknęłam, wyrzucając  w górę jo-jo. Rozbłysło różowe światło, na sekundę przynosząc miłe wspomnienia, oślepiając.  Po ułamku sekundy miałam w dłoniach...butlę z gazem usypiającym. W sumie dostawałam już bardziej bezsensowne przedmioty, ten nie wykraczał jesz\cze poza żadne granice normalności.  Rozejrzałam się naokoło, szukając czegoś jeszcze zdolnego pomóc. Jak zwykle odpowiedź przyszła sama.

Jo-jo.

Belka na suficie.

  Butla z gazem.

Otwarte drzwi do pokoju.

No jasne! Przecież to takie oczywiste! Zamachnęłam się, rzuciwszy ściskanym w dłoni okrągłym przedmiotem.  Zobaczyłam szybującą ku belce linkę, jaka wkrótce ją oplotła. Skoczyłam. Lecąc nad korytarzem otworzyłam butlę i skierowałam tak, by gaz opadł w kierunku zebranych w dole, nic nie rozumiejących z całej sytuacji, przebierańców. Zebrani padali jeden po drugim, od razu w momencie odetchnięcia skażonym powietrzem. Środek był najwyraźniej bardzo mocy, skoro działał natychmiastowo. Jednak zwykle równoważyło to krótkotrwałe działanie. Tak, czasem słuchało się na lekcjach chemii. Śmignęłam na drugi koniec pomieszczenia, wstrzymując oddech. Wylądowałam na dwóch nogach w progu sypialni, ostatnimi siłami powstrzymując się przed nabraniem odrobiny tlenu w płuca. Mimo to senność zdawała się mnie dopadać, dlatego szybko zatrzasnęłam drzwi, odcinając się od korytarza. Zrobiłam kilka głębokich wdechów, żeby nie zemdleć oraz zastopować kręcenie w głowie. Zostało mi kilka minut do przemiany, o czym poinformowały kolczyki. Jednak tyle wystarczy, żeby przetransportować Kota do szpitala. Zaraz po tym planowałam nakarmić Tikki po czym wrócić, by załatwić wielkoluda grasującego na dole.

Już miałam wcielić swój plan w życie, gdy podświadomie  poczuła, że coś nie gra. Przecież wychodząc zamknęłam drzwi i je zastawiłam, prawda? Tak, na pewno. Przecież dokładnie pamiętałam siłowanie się z komodą. To dlaczego potem były otwarte?! Z gulą w gardle odwróciłam się w kierunku łóżka mojego partnera. 

Chłopaka nie było. Zniknął.



Miraculum 1- Szklany kwiatOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz