Rozdział 12 - Nawiedzony Hotel

471 68 10
                                    

Nowy dzień przywitał ich słonecznym porankiem.
John zastał Martina w kuchni. Składał on właśnie pozostawione przez Sherlocka dokumenty. Miał niezbyt wesołą minę, ale gdy tylko zauważył Watsona, uśmiechnął się i zaproponował mu, dopiero co zrobioną jajecznicę.

– Widzę, że pan Holmes pracował do późna – powiedział, wpatrując się w żółte podkreślenia i dopisane na marginesie uwagi. Doktor przytaknął i zatopił widelec w jajecznicy.

– A gdzie on w ogóle jest? – spytał po chwili.

– Wyszedł wcześnie rano. Zostawił kartkę, że wróci niedługo – wyjaśnił Smith.

„No tak, typowe."

Zjedli śniadanie i jak na zawołanie w drzwiach pojawił się Sherlock. Niewątpliwie, wyczucie czasu opanowane miał do perfekcji.

– Gotowi do drogi? – rzucił od progu. Martin bez słowa poszedł po kluczyki do auta. W tym czasie, John dołączył do czekającego w przedpokoju Sherlocka.

– Zdaję się, że komisarz nie był zachwycony twoimi twórczymi mazańcami w aktach – odparł, zakładając kurtkę. Holmes z obojętnością wzruszył ramionami.

***

Ruszyli wąską drogą, na obrzeża miasta. Widoki za oknem przyjemnie cieszyły oko. Zieleń, pola, spokój. Zupełnie odmienny klimat niż w wypełnionym spalinami, zatłoczonym Londynie.
Najpierw minęli kamienne słupki, sterczące po obu stronach drogi i tabliczkę informującą, że za chwilę dojadą do "Nawiedzonego Hotelu". Już z daleka można było go dostrzec. Zbudowany na niewielkim pagórku, górował nad płaskimi łąkami.
Martin zaparkował przed wejściem. John zadarł głowę do góry, aby przyjrzeć się całemu budynkowi. Wrażenie nie było aż takie ponure jak ze zdjęcia. Z pewnością przyczyniła się do tego pogoda, która dopisywała od samego ranka. Piętrowy, okazały dom z szarego kamienia, lekko omszałego w niektórych miejscach, emanował jednak jakąś dziwnie odpychającą energią, a przynajmniej tak wydawało się Johnowi.
Martin wyjął pęk kluczy ze schowka w aucie i zaczął przekładać je, jeden po drugim, w celu znalezienia tego od drzwi wejściowych.
Holmes niespiesznym krokiem rozpoczął obchód hotelu. Pobieżnie omiótł wzrokiem przód budynku. Sześciostopniowe schody, wejście uwieńczone dwiema, masywnymi kolumnami. Duże, drewniane drzwi. Na górze, spore, półokrągłe okna. Dwie wieżyczki, nadające zamkowego charakteru. Następnie skierował się za lewe skrzydło budynku. Po tej stronie rosły przystrzyżone iglaki i kilka ozdobnych krzewów, z racji pory roku, zabarwionych różnymi odcieniami czerwieni. Przystanął przy ścianie, po której mozolnie wspinał się bluszcz, również mający oznaki jesiennego przebarwienia. Ostrożnie obszedł to miejsce w tę i z powrotem, patrząc uważnie pod nogi. Nie dostrzegł jednak żadnych śladów, które mogłyby się zachować. Pociągnął za jeden z pędów. Trzymały się dość mocno, ale z pewnością nikt się po nich nie wspinał. Brak było na ziemi jakichkolwiek okruchów z nadwyrężonej ściany, oprócz tych, które spadły po jego szarpnięciu.

***

Watson wpatrywał się w złowieszczo wyglądające gargulce, umieszczone na rogach obu wieżyczek.

– Straszne, nie? – odezwał się Martin, znalazłszy wreszcie odpowiedni klucz.

– Dość specyficzne ozdoby – odparł John, nie spuszczając wzroku z kamiennych potworów.

– Jak byłem dzieciakiem, to czasem ganialiśmy w okolicy, ale przyznam się, że nie lubiłem zapuszczać się w pobliże tego domu. Te stwory zawsze mnie przerażały. Nie licząc strasznych opowieści o duchach – wyznał Smith, po czym z wesołą miną dodał:
– No cóż, dzieci mają wybujałą wyobraźnię.

Sherlock: The Haunted HotelOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz