Peron - I

398 56 7
                                    

9 Października, Niedziela

Na poznańskim peronie drugim przewijały się tabuny ludzi. Niektórzy opuszczali pociągi, inni właśnie do nich wsiadali. Było głośno, ale nie przeszkadzało to chłopakowi grającemu pośród tłumu na gitarze. Nikodem Mróz szarpał w struny, jakby robił to od dziecka, prawda była jednak inna, bo grał dopiero od trzech lat. Kiedy na osiemnaste urodziny dostał piękną, nową gitarę, pod wpływem impulsu rzucił szkołę i z rodzinnego miasta przeniósł się do Poznania. Miał plan, chciał otworzyć własny muzyczny lokal, gdzie sam mógłby występować, zapraszać innych artystów i szerzyć kulturę. Cel piękny, ale za to dość drogi. Rodzice jego milionerami nie byli, zresztą żądali od syna by zajął się prawem, więc nawet jakby prosił ich o pożyczkę, to nic by nie wskórał. Odwrócili się od niego o sto osiemdziesiąt stopni, a sam Nikodem podejrzewał, że już dawno wykreślili go z testamentu. Chłopak jednak się nie zraził. Nauczył się grać w kilka miesięcy i teraz występował wszędzie gdzie się dało otrzymując przy tym skromne napiwki.

Skończył właśnie utwór Riptide i wokół rozległy się pojedyncze oklaski. Dwudziestojednolatek uśmiechnął się przyjaźnie i nachylił do leżącego przed nim pokrowca na gitarę, do którego ludzie wrzucali mu drobne, lub banknoty. Zwykle nie było tego dużo, tak jak i tym razem. Wyjął tylko dwie dychy, co i tak nie było wielką tragedią. W najgorszym wypadku pokrowiec byłby pusty, w najlepszym mogło tam być nawet pięćdziesiąt. Nikodem włożywszy swoją dolę do kieszeni płaszcza, wraz z gitarą wbiegł po schodach i po chwili stał już przed centrum handlowym Avida, znajdującym się koło dworca.

Za zarobione pieniądze, jak co dzień, kupił obiad w barze szybkiej obsługi, a po dość skromnym posiłku ruszył podbijać inne zakątki Poznania.

Tak wyglądał każdy dzień. Z samego rana występ na Starym Rynku, później peron, obiad, a pod wieczór na Placu Krzyży. Jego dzienne zarobki nie przekraczały zwykle stu złotych, zwykle wynosiły około pięćdziesiąt, a nawet trzydzieści. Do domu, a właściwie do wynajmowanego pokoju wracał dopiero w nocy. Kobieta, u której mieszkał, miała pięćdziesiąt lat, była bezdzietna, niezamężna i w ogóle dość samotna. Kiedy chłopak był już pod drzwiami, zapukał trzy razy. Marlena Wolska otworzyła mu prawie natychmiast.

– Nikodem, kochany, jesteś wreszcie – ucieszyła się na jego widok. – Wejdź, złotko, zostały mi jeszcze placki ziemniaczane z obiadu. Pewnie zmęczony?

– Jak zwykle, pani Wolska. Ale za te placki, to ja podziękuję, położę się już – chciał ją ominąć i zaszyć się u siebie, ale ta nie dała za wygraną.

– O nie, mój kochany. Jestem ciekawa, czy dzisiaj choćby raz pomyślałeś o jedzeniu.

– Zjadłem obiad, pani Wolska, nie jestem głodny, przyrzekam.

– Niko, ty mi w oczach chudniesz – przyjrzała mu się z matczyną troską. – Zjesz i dopiero wtedy pozwolę ci iść spać.

Chłopak uniósł dłonie w geście poddania i powędrował za gospodynią do kuchni. Tam otrzymał sporą porcję placków, które kazano mu zjeść. Nie sprawiło mu to dużego problemu, bo wbrew temu co mówił, jego żołądek domagał się paliwa. Jeden posiłek dziennie nie starczyłby żadnemu dorosłemu człowiekowi. Marlena Wolska przyglądała mu się znad swojego kubka z herbatą. Miała iście opiekuńcze usposobienie. Od pierwszego dnia pobytu Nikodema w jej domu, pokochała go jak syna i przymykała oko na jego zaległości z opłatami za wynajem. Kiedy skończył jeść, zaprowadziła go do pokoju dziennego, żeby tam obejrzeć jej ulubiony, wieczorny program. Nikodem mimo zmęczenia zawsze jej w tym towarzyszył. W trakcie rozmawiali, opowiadali wydarzenia minionego dnia i dzielili się ze sobą wszystkimi refleksjami. To był jedyny moment w dniu chłopaka, kiedy mógł na chwilę usiąść i odpocząć w miłym towarzystwie.

– Jak ci dzisiaj poszło, Niko? – pytała kobieta.

– Nie gorzej niż zwykle. Pięćdziesiąt.

– Za moich czasów tak nie było – westchnęła przeciągle. – Chłopak z twoim talentem zarabiałby krocie. Ludzie dzisiaj nie doceniają prawdziwej muzyki.

– Bo nie mają autorytetów, ani drogowskazów. Właśnie dlatego chcę otworzyć własny lokal, żeby pokazać im piękno, jakie mogą wydobyć zwykłe blaszane, czy drewniane instrumenty.

– Oby ci się udało, kochany.

– Uda się, pani Wolska.

– Ile razy mam powtarzać, żebyś nie mówił mi po nazwisku?

Nikodem już jej jednak nie usłyszał, bo oparł głowę o zagłówek fotela i zasnął. Marlena Wolska spojrzała na niego z pobłażliwością. Nie pierwszy raz zasypiał w trakcie rozmowy, lecz nie miała mu tego za złe. Wiedziała, że jest przemęczony i gdyby mógł, to od razu położyłby się do łóżka, a tymczasem co wieczór zostawał z nią dłużej, by dotrzymać jej towarzystwa. Wzięła leżący nieopodal koc, po czym czule go nim okryła. Wyłączywszy telewizor, poszła do własnej sypialni i małe, poznańskie mieszkanko pogrążyło się w ciemności.

Mróz [THE END]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz