Dwa dni po zakończeniu wstępnego szkolenia i wyposażeniu chętnych w najpotrzebniejsze rzeczy, nasza ekspedycja była gotowa do drogi. Jeszcze mogliśmy się wycofać, byliśmy jednak młodzi i pełni nadziei, spragnieni przygód i niezwykle naiwni. To wszystko zaważyło na naszej wyprawie.
Miałem dwadzieścia dwa lata i byłem świeżo upieczonym botanikiem. O poszukiwaniu ochotników dowiedziałem się z prasy, a ponieważ mieliśmy zbadać jedną z większych puszczy Europy. Uznałem, że będzie to dla mnie wspaniała okazja, by sprawdzić swoją wiedzę, a przy okazji zobaczyć kawałek świata. Zwłaszcza, że nie sama puszcza była dla nas celem, a odnalezienie zaginionych członków grupy AD-00, z którymi Instytut stracił kontakt pół roku wcześniej. Nasi przełożeni podejrzewali, że byli zbyt słabo wyposażeni, albo pochłonęły ich bagna - postanowili więc drugi raz nie popełnić tego błędu i wyposażyli nas dużo staranniej. Niestety, nie dysponowali dokładnymi mapami tamtych terenów - je mieli sporządzić tamci.
Ja, Andrzej, Borys i Kasieńka byliśmy dobrze przygotowani, a tak nam się wydawało. Andrzej był kartografem, Borys żołnierzem (nieoficjalnie przyznał, że wywalili go na zbity pysk za picie), Kasia natomiast specjalizowała się w łączności radiowej na dużych odległościach. Raczej nie było między nami spięć, wydawało nam się, że te dwa tygodnie spędzone w Instytucie doskonale się dogadywaliśmy.
Z samego rana wsadzili nas do wozu terenowego i jeszcze śpiących zawieźli tak głęboko w las, jak tylko się dało - niestety droga skończyła się szybko. Poinstruowali nas, że mamy raz na dwanaście godzin kontaktować się z nimi, podali nam sprzęt i prowiant w ogromnych plecakach, po czym życzyli powodzenia i odjechali. W tym momencie Borys wsadził łapę pod swoją kurtkę i wyjął z niej piersiówkę, widocznie nic sobie nie robiąc z próśb i wcześniejszych ustaleń. Kasieńka zrobiła naburmuszoną minę - była najbardziej zasadniczą ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek poznałem i widziałem po jej oczach, że do końca wyprawy będzie na niego wściekła.
Niewiele rozmawialiśmy, z naszych ust wychodziła para - temperatura poniżej zera robiła swoje. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, by Andrzej mógł nakreślić nasze przypuszczalne położenie na mapie. Pora dnia nie miała dla nas dużego znaczenia, przez konary drzew przedzierała się niewielka ilość światła - czułem się jak w ciemnym, zawilgoconym korytarzu. Jedynie śpiew ptaków upewniał mnie, że wciąż jestem w puszczy.
Szliśmy gęsiego, pierwsza osoba torowała nam drogę co i rusz obcinając gałęzie ostrą maczetą. Nie byliśmy bezbronni - zostaliśmy przeszkoleni w używaniu maczet i pistoletów hukowych na wypadek spotkania dzikich zwierząt. Otrzymaliśmy również race, na wypadek problemów z połączeniem radiowym w przypadku sytuacji kryzysowych, takich jak zagrożenie życia. Gdyby komuś coś się stało, mieliśmy dawać sygnał nimi co piętnaście minut przez godzinę - po tym pozostawić osobę ranną z bronią i zapasem jedzenia potrzebnego do przetrwania następnej doby. W tym czasie miała dotrzeć pomoc.
Pierwsze dwa dni były dobre - meldowaliśmy o położeniu, na noc rozstawialiśmy namiot. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Póki co, nie znaleźliśmy również nikogo z AD-00, chociaż Andrzej znalazł medalik z Matką Boską nieopodal naszego obozowiska. Uznaliśmy, że mógł należeć do któregoś z członków tamtej ekipy.
Niestety, niedługo potem Kasieńce przydarzył się wypadek - skręciła kostkę. Początkowo szła z nami, chociaż widać było, że sprawia jej to ból. Wieczorem uznaliśmy jednak, że tak być nie może - dziewczyna się męczy, my zaś mamy coraz większe opóźnienie. Początkowo protestowała, zwłaszcza, że żaden z nas nie miał zielonego pojęcia na temat obsługi radiostacji. Nie chciała również zostać sama. Wahaliśmy się, była przecież kobietą, nie powinniśmy zostawiać jej samej w głuszy.