Rozdział #67

258 19 1
                                    

Piątek. Siedzę znowu sama w bibliotece. Ethan spóźniał się już dobre dwadzieścia minut. To do niego niepodobne. Zwłaszcza, że ostatnie trzy dni był przed czasem. Mieliśmy wtedy czas na igraszki w toaletach, między regałami. Pojawił się kolejne dziesięć minut później. Zadowolony bardziej niż kiedykolwiek. Nie pochylił się do pocałunku jak to robił za każdym razem. I na pewno nie chodziło tu o to, że ktokolwiek zobaczy. Bo nikogo nie było w szkole. 

-Valerie.- Zaczął oficjalnie.- Wiem, że to będzie ciężkie. I dla ciebie jak i dla mnie. Musimy jednak to zakończyć. To całe my. Mam teraz do wzięcia na siebie znacznie większe odpowiedzialność niż kiedykolwiek przypuszczałem. Zostanę ojcem!- klasnął w dłonie- Nie wiem jeszcze czy chcę, czy w ogóle sie nadaje. Ale chyba spróbuję. Dlatego nie mogę ciągnąć zabaw z tobą. Mimo, że bardzo bym chciał. To byłoby mega nie w porządku co do Stacey. Może wszystko wróci na właściwy tor. Przepraszam, że się z tobą zabawiłem i teraz to tak kończę ale muszę spróbować to ratować.

-Nawet jeśli pociągnie cię to na samo dno.- Powiedziałam cicho.- W porządku. Rozumiem.

-Nie chodzi o to Val. Na prawdę strasznie cię lubię, jednak jestem winien jej to by spróbować, muszę być gdy mnie potrzebuje. Nie było mnie za często, dlatego to wszystko się tak kruszyło.

-Bądź już cicho. Nic nie mów. Nie do mnie. Nie kłam więcej, to nie było tego wszystkiego warte. 

Zmarnowaliśmy czas, ale jest... Okej, jest okej.

Spakowałam książki do torby i wstałam z miejsca. Wyszłam z biblioteki. Jasne, mogłabym mu powiedzieć, że to nie jego dziecko. Tylko jaką to osobę by ze mnie czyniło. Jeszcze gorszą niż już jestem. Wystarczająco namieszałam w ich życiu by teraz mówić nie swój sekret.

Wsiadłam do samochodu i rozpłakałam się. Czemu to tak boli? Czemu to trafiło właśnie na mnie? Piątkowy wieczór. Nigdzie się nie ruszam. Siedzę w knajpce ojca i pracuje. Po prostu zajmuję czymś myśli. A, że jest weekend to ręce są pełne roboty. Nie mam czasu na myślenie o tym jak boli mnie to, że wyobrażasz sobie człowieka kimś innym, chcesz jego dobra a i tak los kopie cię w tyłek. Nie ma na to reguły. Nie ma sposobu ani książki czy leku na to jak przeżywać cierpienie. Dlatego uciekłam w pracę. Nie myślę o tym za dużo.
Zajęłam się noszeniem tac i przyjmowaniem zamówień. Rozliczaniem kasy i wydawaniem deserów. Tańczyłam do piosenek, które leciały w radiu, chyba na prawdę tak często robiłam, bo moje nogi same porywały się do tańca. Alex porwał mnie i podrzucał jakbyśmy wcześniej ćwiczyli te kroki, o dziwo, wiedziałam co robić. Chyba byliśmy lokalną atrakcją bo ludzie przyglądali się nam jak na porządku dziennym.  Człowiek stara się nie myśleć za dużo o tym co go boli i przez co cierpi. Chyba, że źródło tego cierpienia pojawia sie niezapowiedziane. Ethan, Grayson, Stacey przekroczyli próg restauracji. Uśmiech, który towarzyszył mi przez cały czas, zszedł z mojej buzi. Przyjmę to na klatę. Jestem dojrzała. Dam radę. Wzięłam z kontuaru notes i dzbanek z wodą.
Podeszłam do ich stolika.

-Witamy w restauracji Johny's, jestem Valerie, będę dzisiaj państwa kelnerką, proszę bardzo- podałam im menu- Za chwilę wrócę by przyjąć zamówienie.

Nic nie odpowiedzieli. Nie mieli okazji. I dobrze. Tak jak obiecałam wróciłam do nich po około pięciu minutach.

-Są państwo gotowi złożyć zamówienie?

-Val, po co tak oficjalnie?- zapytała Stacey.

-Czy mogę przyjąć zamówienie?- spytałam ponownie, z uśmiechem oczywiście.

-Poprosimy dwie sałatki z indykiem i sosem winegret, kanapkę z kurczakiem, proszę by bułka była mocno przypieczona, do tego dwa burgery na ostro z papryczkami jalapeno i trzy szejki czekoladowe.

Change Me. 1&2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz