Rozdział 9

181 16 3
                                    

ROZDZIAŁ NIE SPRAWDZONY!

Obudziły mnie promienie słoneczne, które złośliwie łaskotały moją twarz. Nienawidziłam pobudek na arce, te na Ziemi były stokroć lepsze. Nieprzewidywalne i zawsze inne. Dzisiejszy poranek zdecydowanie zaliczał się do tych nieprzewidywalnych. Wyszłam ze swojego namiotu, zaraz po tym jak usłyszałam krzyk pełen bólu i cierpienia. Wychyliłam niechętnie swoją głowę z namiotu. Pierwsze co dostrzegłam to deszcz. Niby zwykła woda, jednak coś mnie w niej niepokoiło. Była kompletnie czarna.

- Hope! Nie wychodź z namiotu! - rozległ się znajomy głos dochodzący  z "szałasu" obok. 

- Co tu się dzieje?! - spróbowałam przekrzyczeć hałas dochodzący z zewnątrz. 

- To czarny deszcz. Przy kontakcie ze skórą pali ją i wyżera. - po usłyszeniu tych słów rozglądnęłam się ponownie.

- Dlaczego im nie pomagamy?! - zapytałam zdenerwowana dostrzegając piątkę nastolatków wrzeszczących z bólu i wywijających się na mokrej ziemi. 

- Nic nie jest w stanie im pomóc, poza tym nie możemy się narażać. 

- Naprawdę nie przeszkadza ci to, że właśnie giną ludzie?! - zdenerwowałam się. 

- Hope, nie jesteśmy im w stanie pomóc. - powtórzył głośniej.

- Może ty po prostu nie chcesz im pomóc? Wybacz, ale nie jestem tobą, podejmę decyzję, która jest właściwa. - powiedziałam cierpko i ruszyłam biegiem w stronę zwijających się z bólu nastolatków. Ku mojemu zdziwieniu, gdy tylko pierwsze krople "czarnego deszczu" zaczęły spływać po moim ciele poczułam tylko lekkie dreszcze,  żadnego bólu czy jakiegokolwiek innego negatywnego uczucia. 

- Dasz radę iść sama? - zapytałam leżącej na mokrej ziemi czarnowłosej dziewczyny. Odpowiedziało mi skrzypnięcie wydobywające się z jej suchego od ciągłego krzyku gardła. Podniosłam jej wiotkie ciało i przełożyłam sobie jej rękę przez swoje ramię. Po dłuższej chwili dotarłam do najbliższego namiotu, który na moje nieszczęście zamieszkiwany był przez irytującego Blake' a. 

- Możesz chociaż jej pomóc? Idę po pozostałych. - poinformowałam go bez słowa sprzeciwu. Ruszyłam biegiem do pozostałej trójki. Było za późno. Samotna łza spłynęła mi po policzku - nienawidziłam, gdy ludzie cierpieli. Niezależnie od tego jacy byli - źli, dobrzy czy neutralni. Otrząsnęłam się i szybko wróciłam do Bellamy' ego.

- Jak masz na imię? - zwróciłam się do tracącej przytomność dziewczyny. Za nic nie chciałam by i ona straciła tej nocy życie.

- Morgan... - wysapała nabierając gwałtownie życiodajnego tlenu. 

- Morgan, wszystko będzie dobrze, obiecuję.

- Ben... Ben... co z nim... - majaczyła będąc już na skraju wyczerpania. 

- Bellamy, daj mi jakiś bandaż, szmatę, materiał cokolwiek czym będę mogła ją przemyć. - chłopak natychmiast zerwał się i zaczął gruntownie przeczesywać cały swój namiot w poszukiwaniu tego, o co go poprosiłam. Po paru minutach obmywałam już dziewczynę, usiłując pozbyć się z jej ciała toksycznego deszczu. 

- To nie ma sensu. To nic nie pomaga. - zirytował się Blake. Cisnęłam w niego gromami, aż w końcu zdecydowałam się na krok ostateczny.

- Podnieś jej głowę i choćby nie wiem co nie puszczaj jej. - poinstruowałam go. Zamknęłam oczy wyciągając przed siebie dłonie. Zaczęłam wypowiadać, pod nosem nieznane mi słowa, do czasu gdy ciemność nie zaszła mi przed oczyma. Upewniłam się, że Morgan oddycha i odpłynęłam z ciemnością, która prześladowała mnie od kiedy tu dotarłam. Na Ziemię...

____________________________________

Przepraszam za długą nieobecność, brak weny niestety dawał się we znaki, a na siłę nie ma co pisać, bo zazwyczaj nic dobrego z tego nie wychodzi. Zachęcam do komentowania i tzw. "gwiazdkowania". Do następnego!

Other Life 🌍 The 100 | ZAWIESZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz