Ponoć trzepot skrzydeł motyla w Ohio, może po trzech dniach spowodować w Teksasie burzę piaskową. Tak małe stworzenie może mieć znaczący wpływ na świat, jednak da się to zauważyć dopiero po jakimś czasie tak zwany efekt motyla. Chociaż ja wolę inne porównanie. To jak matematyka, załóżmy, że mamy liczbę, która ma cztery miejsca po przecinku, a obok mamy jej przybliżenie do dwóch miejsc po przecinku. Z jedną i drugą wykonujemy te same działania. Po pierwszym działaniu możemy zauważyć już niewielką różnicę między wynikami, z każdym kolejnym ta różnica wzrasta, aż w końcu zyskujemy dwa różne wyniki. Między wyjściowymi liczbami była tak nikła różnica, że człowiek na pierwszy rzut oka nie spodziewał się, że ostateczne wyniki będą się od siebie aż tak różniły, matematyczny efekt motyla, nie mniej, nie więcej.
Tamtego dnia w Indiach zatrzęsła się ziemia, aż trudno uwierzyć, ale właśnie od tego wszystko się zaczęło, a potem wszystko runęło jak domino, kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze. Był czwartkowy wieczór kiedy dowiedziałem się, że piątkowe kwalifikacje miały się odbyć w sobotę rano. Ponoć skoczkowie z Japonii czekali akurat na przesiadkę na indyjskim lotnisku, żaden z nich nie ucierpiał, ale z pewnych względów postanowiono przenieść kwalifikacje i na nich poczekać. Z tej racji mieliśmy wolny piątek, więc postanowiliśmy wykorzystać czwartkowy wieczór na zabawę, a właściwie to oni tak postanowili, a mnie w to wszystko wciągnęli. Gdybym wcześniej wiedział, że wszystko się tak skończy nigdzie bym z nimi nie poszedł. Zresztą co ja mówię, tak czy siak bym z nimi poszedł, byłem za słaby, żeby odmówić.
Okropnie jest być czarną owcą, ale sam wykreowałem się na takiego człowieka. Uległy, pomocny, głupi chłopak, który szuka u innych zrozumienia i przyjaźni. Rodzice starali się mnie doceniać, nie pozwalali, żebym czuł się gorszy czy niechciany, ale w czym mi to mogło pomóc skoro za każdym razem przy stole, tuż obok mnie, siedzieli moi bracia. Dwa chodzące ideały, królowie sukcesu, moje najgorsze zmory. Nigdy nie dawali mi odczuć, że jestem od nich słabszy, ale ja zawsze o tym wiedziałem. Nie chcieli mi robić przykrości albo po prostu rodzice prosili ich o unikanie tego tematu w mojej obecności. Postępowali ze mną jak z jajkiem, to właśnie przez to byłem podatny na wszystkie zadrapania i stłuczenia, może gdyby dali mi lekcję życia, może wtedy byłbym silniejszy. Może wtedy do niczego by nie doszło.
Tamtego dnia zatrzęsła się ziemia, a głowy moich kolegów zamroczył alkohol. Nie mieli pojęcia jak wielką krzywdę właśnie mi wyrządzili, a potem nawet nie raczyli przyjść, nie usłyszałem od żadnego z nich słowa "przepraszam". Zrobili coś co mnie zmieniło, uświadomili mi jak słaby byłem całe swoje życie, nie potrafiłem walczyć o siebie. Śmiali mi się w twarz, nie reagowali na moje łzy, a spod moich stóp osuwała się ziemia. Traciłem grunt pod nogami z każdym ich słowem, z każdym pogardliwym spojrzeniem. Co było w tym wszystkim najgorsze? Nazywałem ich swoimi przyjaciółmi, dobrymi kolegami, ufałem im, a oni potraktowali mnie gorzej niż psa. Czerpali z tego przyjemność, nagrali wszystko i rozesłali dalej, mówiąc że to przecież tylko żarty, ale dla ofiary nic nie jest żartem, wszystko jest tylko kolejnym ciosem, kolejnym uderzeniem, kolejną raną.
Było ich pięciu, przez jakiś czas myślałem, że sam sobie byłem winny, że to ja sprowokowałem ich zachowanie, typowa mentalność ofiary, szukałem winy w samym sobie, a nawet nie spróbowałem dostrzec jej w nich, ale potem wszystko się zmieniło. Zatrzęsła się ziemia, która rozpoczęła efekt motyla doprowadzając do mojego upadku, ale on był mi potrzebny. Żeby trafić na szczyt, trzeba odbić się od dna. W moim sercu zapłonął ogień, postanowiłem zawalczyć o siebie, postanowiłem ich ukarać.
Było ich pięciu, ale po jakimś czasie zrozumiałem, że winne temu wszystkiemu były jeszcze dwie osoby. Dwie osoby, które totalnie olały moje słowa, dwie osoby, które mi nie pomogły, ale one swoimi czynami zraniły mnie jeszcze bardziej. Czasami nie robiąc nic możesz wyrządzić komuś wielką krzywdę, tak właśnie było z nimi.
Siedem osób, siedem tygodni, siedem zemst. Planowałem wszystko chyba dwa tygodnie, zastanawiałem się czy zasługują na śmierć, ale doszedłem do wniosku, że zasłużył na nią tylko jeden z nich. Miał być wisienką na torcie, wieńczącą moje dzieło. Chciałem pokazać im strach, pozwolić posmakować to czego ja doświadczałem od nich tak często. Chciałem wyrównać z nimi wszystkie rachunki, nie mieć żadnych długów, spojrzeć im w twarz i zapytać: "Warto było?". Usłyszeć ich płacz i błagania, słowa przeprosin wypływające z ich ust razem z krwią. Dopiero wtedy mogłem poczuć się wolny, dopiero wtedy mogłem pożegnać się z przeszłością. Dopiero wtedy mogłem się odrodzić jak Feniks z popiołów.
Mogli nie wiedzieć co mi zrobili, mogli wszystkiego się wypierać, ale ja wszystko zaplanowałem. Małe kawałki układanki ułożyły się w całkiem dobry plan, każdy miał dostać to na co zasłużył, żebym ja mógł wreszcie odzyskać swój spokój. Nie liczyły się dla mnie konsekwencje, mogłem po wszystkim trafić nawet za kratki, mogłem uciec i schować się przed całym światem, nikt nigdy by mnie nie odnalazł, wreszcie byłbym wolny.
Wystarczyło zacząć realizację mojego pomysłu, nikt niczego się nie spodziewał, miałem nad nimi znaczącą przewagę, która z każdym tygodniem będzie drastycznie maleć. Zaczną podejrzewać, zaczną węszyć i uważać, zaczną się bać, ale czy nie o to mi właśnie chodzi? Zapłacą za swoje grzechy, zapłacą za wszystkie swoje winy, nie będą spać spokojnie, bo moja zemsta już czeka. Jest kilka kroków za nimi, skrada się, żeby w odpowiednim momencie zaatakować, bo zemsta nadchodzi o zmierzchu.

CZYTASZ
zemsta nadchodzi o zmierzchu ~ c.prevc
FanfictionCene zawsze dawał sobą pomiatać, nigdy nikomu się nie przeciwstawiał, aż w końcu inni wykorzystali to w najgorszy możliwy sposób. Ludzie, których jeszcze kilka dni temu nazywał przyjaciółmi, stali się jego wrogami. Żerowali na jego krzywdzie, podsyc...