- Opanuj się, Akaashi. - Głos raz brzmiał srogo, raz czule. Najpierw srogo.
I zaraz czule:
- Nie rób sobie nadziei.
Byli rozbitkami. Przebyli nieco inaczej skomponowane trasy, a skończyli równie samotni.
Bokuto po miłości życia, która oślepiła go na tyle, by w pewnym momencie poddał wszystko i wszystkich poza nią.
Akaashi, powtarzający sobie, że to jeszcze nie koniec dobrego w życiu - i jakby ze strachu przed tym faktem zamykający się w izolacji.
Tak samotni, że nie było nikogo do kochania ani nikogo, kto by ostrzegł i spojrzał z boku. Tylko oni, w błędnym duecie.
x
- Keiji?
- Już idę!
Próbował nie przywiązywać za dużej wagi. Naprawdę próbował, ale wbrew temu uśmiechał się w duchu zbyt entuzjastycznie, jakby nowo narodzony i ze światem u stóp. Bo czy nie było jak za dawnych lat? Albo i lepiej.
To nic złego, jeśli wykorzysta chwilę do imentu i będzie się cieszyć wspólnym wyjściem, zaproszony i opłacony przez Koutarou. Z czegoś trzeba się cieszyć i czymś żyć.
- Kopę lat, co? - rzucił dziarsko Bokuto, zarzucając równocześnie ramię na szyję Akaashiego; jakże konfidencjonalnie, przez co nastój stał się swój i obiecujący. - Chyba mi tego brakowało - dodał beztrosko, z małą świadomością, czym było to dla każdego z nich.
Brunet zgodził się krótkim skinięciem głowy. Choć przecież w gruncie rzeczy się nie zgadzali; w najlepszym razem nie uświadomili sobie jeszcze radykalnej różnicy poglądów, więcej nic.
x
- Chyba najwyższa pora pomyśleć o znalezieniu mieszkania. - Koutarou myślał na głos, patrząc przez okno uważnie niczym poszukujący drogi ucieczki.
Ostrożnie. Ta myśl pierwsza zaszczyciła umysł Keijiego. Ostrożnie, odpowiedz strategicznie.
- Nie przeszkadza mi, że ze mną mieszkasz - zawyrokował w końcu.
- Wiem, wiem - skwitował Bokuto, wierząc idealistycznie, że naprawdę ma o czymś pojęcie. A nawet i w to, że rozumie drugą stronę. - Tylko to jakoś nie wydaje się właściwe. Muszę ci dać żyć, no nie?