[a/n: Uwaga, gadanie długie niczym rozdział.
Tak się zastanawiam na formą "Anangarangi". Bo toto prawie jak one-shot krótkie jest, bo toto zawikłane jest. Ale miało takie być i... mam nadzieję, że nadążacie. Bo każdy rozdział - a właściwie każdy paragraf - miał być obarczoną sugestiami, co właściwie się dzieje, wizją symbolizującą jakąś zmianę. Wewnętrzną, bo też - jak jedna z czytelniczek zauważyła - "Anangaranga" dzieje się w eterze, w uczuciach. Insynuując, że pewne rzeczy mogą się dziać wszędzie i to najważniejsze. I że mogą się zmienić w jedną chwilę lub w trakcie wielu. Jak te momenty, skrajnie różne, mogą Się pojawiać koło siebie, w jednym dniu czy na przestrzeni paru. Jak łatwo nie zrozumieć. Symbolizującą jakąś zmianę, która miała się ujawniać małym gestem, łatwym do nieprawidłowego zinterpretowania czy przeoczenia. Nie wiem, czy to najlepszy przepis na książkę, a niechybnie nie każdemu się spodoba, ale lubię z tym eksperymentować. Nawet za bardzo, bo czasem przychodzi mi to zbyt naturalnie, wbrew woli. Nawet za bardzo, bo właściwie zmieniłem profil opowiadania w tym kierunku.
Mimo wszystko mam wrażenie, że "Anangaranga" nie byłaby "Anangarangą", gdybym napisał ją wiele inaczej. Może najwyżej zabrakło mi czegoś, co mógłbym dodać - i jeszcze nie umiem.
No, skończyłem gaworzyć.
P. S. A tak swoją drogą - ta epopeja uczuciowa niedługo się w ogóle skończy. Nie spodziewam się wielu rozdziałów, zanim zdołam domknąć akcję - może nie więcej jak jeden czy dwa nawet.]