Padał deszcz, a ja szłam piechotą, poszukując najbliższej ludzkiej wioski. Byłam przemoknięta do ostatniej suchej nitki. Szłam dosyć szybko. Po chwili szybkiego marszu, na horyzoncie ujrzałam kształty domów. Przyspieszyłam i przeszłam do sprintu.
Wioska nie była za duża, ani za mała. Po ulicach chodziły dzieci, mężczyzn i kobiet nie było za bardzo widać. Moją uwagę przykuły głośne śpiewy dochodzące z jednego z domków. Okazało się, że była to karczma "Czarny Kos". Bez wahania do niej weszłam, chociaż wiedziałam, co mnie tam czeka.
- Mutant...
- A patrzcie na te dwa miecze na plecach. Wiedźminka. Też mi coś. Baby nie potrafią walczyć... - spotykałam się z różnego rodzaju wyzwiskami, więc i te nie robiły na mnie wrażenia. Podeszłam do szynkwasu.
- Witaj panieko! Co cię sprowadza do karczmy "Czarny Kos"?
- Nic specjalnego. Macie tu jakaś ciepłą strawę? I jakiś trunek?
- Oczywiście! Zaraz podam!
- Dziękuję. - usiadłam przy wolnym stole. Wszystkie oczy w karczmie były zwrócone na mnie. - Co się tak gapicie? Nigdy wiedźmina nie widzieliście? Albo walczącej kobiety? - odpowiedziała mi cisza. Po chwili barmanka podała mi jakąś zupę i piwo w kuflu. Do jedzenia zabrałam się od razu. Po krótkim czasie po zupie i piwie nie było śladu. Wstałam z ławy, zapłaciłam obsługującej mnie kobiecie i wyszłam z karczmy. Ku mojemu zaskoczeniu, przed "Czarnym Kosem" stało pięciu nie wyglądających dość przyjaźnie mężczyzn.
- Wynocha! Nie znosimy tu parszywych odmieńców!! - odezwał się jeden.
- Przecież już sobie idę! Coście się tak mnie uczepili?!
- Bo tak! - mężczyzna wyglądający na najsilniejszego z całej piątki odpowiedział i popatrzył na swoich kompanów. - Wykończcie ją!
- Może jednak obejdzie się bez przemocy? - użyłam Znaku Aksji na draba, który wydał rozkaz.
- T...tak... Obejdzie się... bez przemocy...
- Nie dość, że mutantka, to wiedźma!! - wrzasnął najdrobniejszy mężczyzna o czarnych włosach. - Na nią!!! - po chwili czwórka mężczyzn rzuciła się na mnie z pięściami. Szybko wyjęłam z pochwy mój stalowy miecz i nie minęło kilka sekund, a bandyci leżeli już w kałuży krwi, martwi. Ukradłam jakiegoś konia i ruszyłam na wchód od wioski, gdzie według drogowskazu miał być Oxenfurt.
Parę dni później dotarłam do Oxenfurt - stolicy kultury. Konia odstawiłam do stajni, a sama postanowiłam trochę pozwiedzać. Wiadomo, rzucałam się w oczy, bo wygladałam dosyć...niecodziennie. Szłam uliczką, która była tak zatłoczona, że bez przerwy na kogoś wpadałam. W sąsiedniej uliczce koty toczyły ze sobą bój, zapewne o jakąś "ważną sprawę". Mnie to nie obchodziło. Zmierzałam do jakiejś gospody, ponieważ byłam bardzo głodna, spragniona oraz zmęczona. Po chwili wpadłam na mężczyznę w śliwkowym kapeluszu, w który wpięte było pióro egreta, a ubrania, które miał na sobie były w odcieniach fioletu i purpuru. Człowiek zatrzymał się.
- Bardzo pana przepraszam...
- Nic się nie stało... - zaczął mi się przyglądać - ...wiedźminko ze Szkoły Wilka. - uśmiechnęłam się, a mężczyzna odpowiedział mi tym samym. - Gdzie moje maniery! Zapewne mnie znasz... Jam jest słynny trubadur i poeta Jaskier. A jak ty się zwiesz, panienko? - ujął moją dłoń i pocałował mnie w jej zewnętrzą stronę. Szybko po tym zabrałam rękę.
- Mnie zwą Tayada. - ponownie się uśmiechnęłam. - Dla mnie to zaszczyt poznać pana, słynnego trubadura, poetę nad poetami.
- A mnie miło poznać ciebie, Tayado. Wiele o tobie słyszałem.
- Pan słyszał o mnie?
- Oczywiście! Od Geralta! - uśmiechnęłam się. Nagle poczułam, że tracę czucie w nogach, a obraz mi się zamazał. Straciłam równowagę, Jaskier w ostatniej chwili mnie złapał. Zanim straciłam przytomność, usłyszałam jeszcze jedno zdanie, wykrzyczane przez poetę:
- Medyka!!! Prędko!!!*
Obudziłam się w bardzo wygodnym łóżku. Światło raziło mnie w oczy, więc po prostu zwęziłam źrenice, aby światło mi nie przeszkadzało. Obok mnie, na szafce stała taca z jedzeniem, dzbankiem wody oraz jednym kubkiem. Bez wahania zjadłam wszystko co było na tacy i wypiłam całą zawartość dzbana. Wzrokiem szukałam moich mieczy. Znalazłam je. Leżały na krześle, stojącym przy drzwiach. Błyskawicznie podeszłam do krzesła i przerzuciłam sobie miecze przez ramię. Otworzyłam drzwi do pokoju i z niego wyszłam. Wnętrze budynku, w którym się znajdowałam nie wyglądało na wnętrze jakiejś tam gospody. Z sufitu zwisały kryształowe żyrandole, na białych ścianach wisiały piękne obrazy, posadzka była wykładana kafelkami z kwarcu. Znajdowałam się w pałacu. W królewskim pałacu w Redanii. "Nie jestem tu bez powodu. Wyczuwam zlecenie" - pomyślałam i się uśmiechnęłam. Przede mną stanął dosyć młody chłopak.
- Widzę, że panienka już wstała. - w ręce trzymał czerwoną suknię - Król Radowid chciałby porozmawiać z panienką, tylko... - zmierzył mnie krytycznie wzrokiem - ...musi się panienka w to przebrać. - podał mi sukienkę - Pomóc panience?
- Nie dziękuję. Jeszcze umiem się ubierać - powiedziałam z odrazą w głosie i weszłam do komnaty, w której jeszcze niedawno spałam. Zamknęłam za sobą drzwi i założyłam suknię.
- Czemu muszę się wciskać w tę durną sukienkę!? - popatrzyłam w lustro, stojące w pokoju. - Wyglądam idiotycznie... Dobrze, że muszę wytrzymać w tym tylko kilka chwil. - wyszłam z pokoju, służący już na mnie czekał. Zmierzył mnie wzrokiem i uśmiechnął się obrzydliwie. Skrzywiłam się na widok tego uśmiechu.
- Panienka pozwoli za mną. - chłopak zaprowadził mnie do sali tronowej, w której siedział król Redanii, ukłonił się i zniknął za drzwiami.
- Witaj, Królu Radowidzie V Srogi, władco Redanii. - ukłoniłam się.
- Witaj, wiedźminko. Jak cie zwą?
- Tayada, panie. Jak sądzę nie jestem tu przypadkiem.
- W takim razie twe przeczucia są dobre. W Redanii mamy ostatnio dosyć spore problemy z...
- Z czym?
- Z czarodziejami... dopplerami...
- Jeżeli mam już wykonać zlecenie, to nie na żadnego czarodzieja. Co najwyżej na parę dopplerów.
- W taki razie twoja płaca będzie obniżona. - odpowiedział monarcha z irytacją w głosie.
- Pieniądze pieniędzmi, kodeks kodeksem. Nie zabiję żadnego czarodzieja, ani czarodziejki, nie zabijam ludzi za pieniądze. Taki kodeks. - skłamałam.
- Kodeks rzecz święta, co?
- Mhm. - odparłam dumnie. - Jak mniemam, mam chodzić po mieście w poszukiwaniu dopplerów?
- Po raz drugi gratuluję domyślności. Najczęściej te plugastwa chodzą przy straganach... zmieniają się w chochliki i kradną jedzenie lub inne rzeczy. Możesz odejść. - ukłoniłam się i poszłam do komnaty się przebrać. Założyłam na siebie swoje wygodne skórzane spodnie, buty i rękawice oraz czarną koszulę, a na nią skórzaną kurtkę. Na plecy zarzuciłam swoje dwa miecze, poprawiłam medalion na szyi i bez wahania wyszłam z pałacu.
CZYTASZ
Dziewczyna zza Morza *A Witcher Fanfiction*
FanfictionJestem Tayada i mam siedemnaście lat. Pochodzę ze Skellige. Mojego ojca przed laty uratował wiedźmin przed zjedzeniem przez utopce... W zamian chciał to, czego mój ojciec nie spodziewa się w domu, a zastanie... Słynne Prawo Niespodzianki. Zastał moj...