"O Kapitanie! Mój Kapitanie!"

256 24 10
                                    

Niska, przygarbiona postać nerwowo przestępowała z nogi na nogę, co i raz chuchając w zmarznięte i popękane dłonie.
    Nagły, przeszywający na wskroś zimny podmuch wiatru skłonił ją do mocniejszego opatulenia się cienką, podartą kurtką.

    Młody, bo liczący zaledwie dziewięć wiosen chłopiec stał przed sklepem o wdzięcznej nazwie "Dolly". Już od pół godziny oczekiwał powrotu swojego przyjaciela, który przekroczył próg "Dolly" w poszukiwaniu porcelanowej lalki, którą obiecał swojej siostrze na Boże Narodzenie.
    John, tak samo jak Louis pochodził z biednej i patologicznej rodziny. Obaj chłopcy codziennie musieli ciężko pracować, aby zarobić na chleb. Nie było miejsca na naukę.
    Niekiedy posuwali się do kradzieży, najczęściej w momentach naprawdę krytycznych, kiedy to choroba zagrażała życiu i potrzebne były lekarstwa bądź w chwilach, w których młodsza siostra Johna nie miała co jeść.

    I właśnie w dniu dzisiejszym, nadszedł owy moment złamania jednego z dziesięciu przykazań Bożych.

    Poprzedniego zimowego poranka, John przez przypadek popsuł Elizabeth, ulubioną lalkę Katherine, którą dostała od zmarłej matki.
    Dziewczynka była niezwykle przywiązana do owej zabawki, gdyż zawsze powtarzała, że jest to cząstka mamy.
    Chłopiec miał wyrzuty sumienia widząc zapłakaną, okrągłą twarzyczkę siostry, więc postanowił choć trochę zrekompensować stratę Elizabeth. Wiedział doskonale, że nowa lalka nie zastąpi starej, ale bardzo chciał, aby Katherine mu wybaczyła. Pragnął zobaczyć uśmiech, który ostatni raz podarowała ich mamie. Po jej śmierci, dziewczynka zamknęła się w sobie.

    Dzisiejszego ranka John wraz z Louisem zakradli się na pobliski stragan miejski, na którym to zaczęli okradać bogatsze osoby. Raz czy dwa omal ich nie przyłapano, ale szczęście uśmiechnęło się do nich życzliwie i uniknęli kary.
    Kiedy uzbierali odpowiednią sumę na zakup nowej lalki, nadchodził zmierzch.
    Szybko przemierzali alejki, aby dostać się do sklepu tuż przed jego zamknięciem.
    W momencie, kiedy stanęli przed budynkiem, John zaproponował, że sam wejdzie do środka.
    -"Nie zajmie mi to dużo czasu, nie martw się!"- powiedział z uśmiechem, a po chwili otworzył dębowe, ciężkie drzwi i zniknął w czeluściach ciemności.

    A Louis stał. Dygocąc z zimna. Czekając wiernie na swojego przyjaciela, który jak dotąd nie powrócił.

   Nie minęła nawet sekunda, kiedy drzwi zaskrzypiały cicho oznajmiając swoje otworzenie dzwonkiem.

   Chłopiec spojrzał w stronę wejścia z nadzieją, że ujrzy w nim Johna śmiejącego się i z dumą w głosie zawiadamiającego, że znalazł wspaniałą lalkę.

   Ale to nie on.
   Prawdę mówiąc, oprócz mrocznej aury nikt nie stał w przejściu.

    Louis poczuł, jak oblewają go zimne poty. Bowiem drzwi, w szczególności takie ciężkie i potężne samoistnie się nie otwierają.
    - J-john?- pisnął cichutko i z obawą przełknął głośno ślinę.
  Odpowiedziała mu głucha cisza.

    Do otwartego sklepu wpadł mroźny i zdradliwy wiatr, a dyndające lampki zawieszone na rogach budynku zahuczały gniewnie.
    Młodzik bardzo się wystraszył, tym bardziej, że wokół niego nie było żywej duszy.

    Postanowił jednak, że wejdzie do środka w poszukiwaniu o rok starszego kolegi.
    Poprawił lekko czapkę, chuchnął ponownie w ręce dodając tym sobie otuchy i wszedł niepewnie do egipskich ciemności.
   W środku było przyjemnie ciepło i cicho. Kiedy Louis coraz bardziej zagłębiał się w mroku, drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem.
    Chłopiec podskoczył jak oparzony, kiedy w momencie zamknięcia się drzwi zapaliła się przed nim lampka. Niespodziewany, przymrużył lekko oczy dostrzegając w kącie drewniane biurko.

    Za ladą stał John.
    Louis pod wpływem euforii miał zamiar krzyknąć imię przyjaciela, ale zauważył coś niepokojącego.

    Tuż za nim, jak jego cień, trwał w bezruchu starszy pan. Posiwiały z bujnym wąsem i okrągłymi okularami, spod których można było dostrzec gniewne i ciemne jak heban oczy.
    W rękach trzymał cienkie sznurki, które swoje zakończenie miały w ciele chłopca. Z owych miejsc obficie wylewała się krew.

    Louis stał przerażony, bojąc się zrobić jakikolwiek ruch.
    Po chwili mężczyzna uśmiechnął się delikatnie i podniósł ręce do góry, tym samym zmuszając Johna do poruszenia się.

    "Cóż za rozpacz! Jaki strach!
    To z rany sączy się krew
    Na pokład gdzie Kapitan
    Upadł w zimno i śmierć"

    Jego głos, niski i potężny rozbrzmiewał w uszach Louisa.

    Po chwili dostrzegł jak z ciemności wyłaniają się inne dzieci, podobne do jego przyjaciela.
    Z tym jakże podobnym, cholernie pustym wzrokiem.
    Mężczyzna zaczął powoli podchodzić do wystraszonego chłopca, wciąż trzymając u boku bezwładne ciało Johna.

    "O Kapitanie! Mój Kapitanie!"

    Te słowa powtarzane jak echo, męczyły umysł dziewięcioletniego dziecka.
    Złapał się za głowę i upadł na kolana. Jego ciało było obolałe, nie mógł się ruszyć. Ostatkiem sił zauważył szyderczy uśmiech starca, który rzucił w kąt ciało blondyna.
    Poczuł jak cieniutkie sznureczki wbijają się dotkliwie w jego kruche ciało. Z jego oczu ciekły wodospady łez. Bał się. Tak bardzo się bał.

    "Grzmij o tłumie, tyś jak dzwon,
    Domem mym: żałoby sień,
    Pokład gdzie kapitan śni,
    Ciała Jego chłód i śmierć"

    Umierał. Czuł to. Wiedział o tym doskonale. Stanie się pustą skorupą, bez jakichkolwiek emocji i uczuć.
    - A mieliśmy tylko uszczęśliwić Katherine i kupić jej piękną lalkę...- wyszeptał cicho, zamknął oczy i zasnął snem wiecznym.

    "O Kapitanie! Mój Kapitanie!"




   WIADOMOŚĆ Z LOKALNEJ GAZETY:

    "Pierrick B. został schwytany w swoim sklepie "Dolly". Jak powiada milicja, mężczyzna przetrzymywał w środku dziesiątki zwłok małych dzieci, robiąc z nich kukły.
    Pierricka uznano za osobę niepoczytalną i nakazano go natychmiast zamknąć w szpitalu psychiatrycznym.
    Wyrażamy szczere kondolencje dla bliskich zmarłych dzieci i oświadczamy, że miastu już nic nie zagraża."

    Młody mężczyzna uważnie przyglądał się ogłoszeniu. Na dołączonym zdjęciu widać było starca, który jest prowadzony do milicyjnego samochodu.
    Dopalił cygara i odłożył gazetę na biurko.
    Rozmyślał.

    Po chwili usłyszał skrzypnięcie drzwi i spojrzał w górę. Przed nim ukazała się postać drobnej dziewczynki, stojącej w przejściu i kurczowo trzymającej w rączkach zepsutą lalkę.
    Widać było, że się denerwowała.
    - Um...przy...przyszłam naprawić lalkę...- rzekła cicho
    Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
    - Ależ oczywiście! Podejdź no bliżej, moja droga...- wyszeptał zachęcająco

    "Może i ty nie podołałeś, staruszku. Jednakże teraz moja kolej. I wiesz co? Wejdę na sam szczyt. Podołam wszystkiemu.
    Osiągnę to, czego ty nie mogłeś, Ojcze...
    Nie.
    Mój Kapitanie."








No cóż.
Wiersz wuja Walta Whitmana zainspirował mnie do stworzenia tejże historii.

No cóż.
Nieważne, że trochę czasu od tego momentu minęło.
Nieważne, że owa historyjka nie jest w ogóle straszna.


A może jednak ważne?


Ciekawe, czy ktoś skojarzy to także ze Stowarzyszeniem Umarłych Poetów?

Bywajcie

~ Akusaga trzymająca w rękach Annabelle

Przybyłem. Zobaczyłem. Umarłem.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz