IX

86 13 9
                                    

Raptownie się wybudził. W pierwszym odruchu zamroczyło go intensywne białe światło, spowijające ogół sali. Wkrótce potem odnotował, że czuje się wystraszony, lecz nie umiał powiedzieć, z jakiego powodu. Podobnie jak i zdał sobie sprawę, że dygotał nieprzytomnie zdrętwiałymi kończynami, jakby zaznawał ataku padaczki. To mu jednak nie udaremniło uchwycenia, że nie przebywał na Baker Street. Wywnioskował to przez banalny fakt, jakim był materac, na którym spoczywał. Nie należał on do wyświechtanego typu, znamiennego dla jego łóżka, które uprzednio stacjonowane było przez jego nie—gosposię oraz jej nieświętej pamięci męża. Obecnie jednak nie koncentrował się na tym, iż figuruje w zupełnie dla siebie obcym miejscu, ponieważ w pełni zaabsorbowało go pytanie: dlaczego nikt nie przychodzi mu pomóc? Ktokolwiek? Czyżby nikt nie słyszał jego horrendalnego wycia? Przechylił się nieświadomie na bok i zawisł głową w dół. To spowodowało, że zaraz potem stracił równowagę, uderzając z łoskotem o podłogę. Z jego ust przebiło się przeciągłe stękniecie, a dotkliwe zimno wydobywające się z kafelek udzieliło się jego skórze. Wynędzniałymi rękami przezornie dopomagał sobie we wstaniu, czując na barkach niewidzialny ciężar, który chciał posłać go ponownie na podłogę. Ku swej uldze, drżenie ustąpiło, a obraz się wyostrzył. Dzięki temu odnotował mrugające obok łóżka monitory, a wraz z nimi, że ma wkute wenflony na dłoniach oraz że na palcu wskazującym posiadał przytwierdzony pulsoksymetr, kontrolujący poziom tlenu we krwi. Szpital. Dlaczego szpital? A co ważniejsze, dlaczego nie dobiegają z korytarza dźwięki gumowych lekarskich butów w kontakcie z posadzką?

Zakręciło mu się w głowie. Desperacko uchwycił się barierki łóżka, by z powrotem nie znaleźć się na podłodze. Musi się dowiedzieć, dlaczego tu się znalazł. Luki pamięciowe w jego pogrywającym z nim umyśle torpedowały jego zapęd do przyswojenia niebagatelnej prawdy na ten temat. Na domiar złego, nieważne jakby się nie starał, nie potrafił powiedzieć, jakie było jego świeżo minione wspomnienie, które mogłoby zostać elementarną cegłą, dzięki jakiej posiadałby punkt oporu. Zupełnie, jakby ktoś poczynił trud w zrobieniu mu monumentalnego prania mózgu.

Obliczył cierpliwie do dziesięciu, zanim powlókł nogami do drzwi, zwierając mocno obie dłonie na klamce, gdy przed nimi przystanął. Jakiś wyrażający szyderstwo głos powiedział mu, że są zamknięte i zabrzmiał on nie lada przekonująco, dlatego bezrefleksyjnie zamrugał zaskoczony, kiedy rozchylił drzwi bez użycia większej siły. Podparł ramię o framugę i czujnie wyłonił głowę na korytarz, który pogrążony był w półmroku. Tylko jedna upiornie pomrugująca lampa fluorescencyjna na końcu holu wydzielała mgliste światło. Spojrzał na drugą stronę korytarza, która nie zachęcała do samowładnego spaceru, gdzie dalsze kontury zlewały się w jedną czarną całość. Coś w jego głowie podyktowało mu posiłkowanie się stosownymi środkami ostrożności. Zwłaszcza że blokujący dostęp do windy wózek inwalidzki nie pociągał za sobą przyjaznych myśli. Odstręczał on od zapędu zawężenia dystansu, gdyż sprawiał wrażenie, że jeśli się to zrobi, wyskoczy zza rogu czająca się i pragnąca pożywić się ludzkim mięsem bestia, niedająca bezbolesnego zakończenia żywota. To było niespełna rozumu zachowanie, wiedział to. Bo jakże mógł pozwolić dopuścić do siebie uczucie godnego politowania strachu i to przez zwyczajny wózek? On? Wielki Sherlock Holmes? Ten, który ze strachem oswoił się mocniej, niż ze swoim bratem w przyciasnym garniturze, dlatego ta trywialna emocja stała się dla niego niczym więcej niż zwykłym paprochem leżącym na ziemi? Sęk w tym, że orientował się, iż niezupełnie chodziło o dylemat ze sprzętem medycznym. To było coś więcej. Coś, co przez wiele lat jemu samemu nie wadziło — poczucie odosobnienia. Dokładając jeszcze kwestię przebywania w nieznanym szpitalu, wymieszaną z wątpliwościami, czy przebywa ciągle w Londynie, czy na terytorium Anglii, czy całkowicie innym państwie, z którego będzie miał trudności się wydostać.

Zacisnął szczęki, kiedy stawiał niestabilne kroku ku srebrzystym podwojom, spoglądając wyłącznie na nie. Wydające z przerwami błyski światło wydawało się jarzyć raz po raz słabiej. Nie był natomiast pewny, czy to jego wyobraźnia, czy rzeczywiście miało to miejsce, gdyż momentalnie ściany zaczęły napierać na niego z każdej strony. Zawężały się one w tak dziwny sposób, iż był przymuszony przecisnąć się bokiem tuż przy złowrogim wózku, gdzie celowo wstrzymał oddech, aby nie musnąć brzuchem żadnej jego części. Wymusił na siebie jednak wytężenie własnych mięśni i chwycenie dłońmi za rączki wózka, żeby odepchnąć go jak najdalej i obserwować, dopóty nie pochłonie go mrok. Dopiero w momencie, kiedy skrzypienie kół się ucichło, mógł ze spokojem nacisnąć przycisk przywołujący windę i do niej wejść. Chociaż mimowolnie błagał w duszy, aby drzwiczki szybciej się zamknęły i wreszcie zniknął mu z oczu owe mrożące krew w żyłach piętro. Nieświadomie zdarzyło mu się wcisnąć parę razy guzik, za pomocą jakiego mógł zabrać się na parter. Niemniej, myśl, że winda miałaby szansę się zaciąć w trakcie drogi, nie odstępowała go przez tę trwającą wieczność jazdę. Na pozór odetchnął z ulgą, gdy drzwiczki rozsunęły się na upragnionej kondygnacji, która w przeciwieństwie do poprzedniej mogła poszczycić się bezproblemowym oświetleniem. Tym razem jednak zagwozdkę stanowiła zrodzona w nim nadzieja, iż spotka w punkcie recepcyjnym żywą duszę, przez jaką srodze się zawiódł. Ośrodek ogołocony był z personelu i jak mniemał również z pacjentów, których z pewnością bez liku szerzyłoby się na korytarzu, skoro nikt nie sprawiał nad nimi pieczy. Naturalnie mógł odwiedzić parę sal, aby się przekonać, czy jego konkluzja jest właściwa, niemniej intuicja podpowiadała mu, że straciłby swój cenny czas na eksplorowaniu opustoszałych pomieszczeń. Za to punkt przyjęć okazał się bardzo pomocny. Wybijając z wykorzystaniem gaśnicy nie tak solidnego okienka, pochwycił dłonią dzienniczek z lady prowadzony przez jedną z pracownic. Gdy tylko strzepnął z kartek wielorakiej wielkości kawałki szkła, ku uciesze wyłapał, że widnieją w nim angielskie słowa. Pisownia niektórych wyrazów, która subtelnie różniła się od jego rodzimego języka, wyeliminowała traf znajdowania się w Ameryce, co przyswoił z odciążeniem, a położenie, w jakim się znalazł odznaczyło się optymistyczniejszymi barwami. Z tej racji, jak na układnego Brytyjczyka przystało, umieścił kronikę na tym samym miejscu, w jakiej ją odnalazł i ruszył do drzwi wyjściowych. Zwolniony z brzemienia w postaci kuli u nogi, jaką taszczył od momentu wybudzenia się.

Coś było jednak nie tak, jak powinno. Był zdania, że uczucie wewnętrznego niepokoju przepadnie, gdy pozostawi za sobą mury przychodni, która na zewnątrz również promieniowała złowieszczo — może nawet żarliwiej niż w środku. Zachmurzone niebo oskubywało przedostanie się promieniom słońca na powierzchnię, dlatego ciągły klimat napięcia i świadomość, że coś się może wydarzyć, dawał mu z niewiarygodnym zapałem o sobie znać. Zaledwie, kiedy jego spojrzenie spoczęło na drzewach, rozwiało to jego wewnętrzne złudzenia. Zatrwożony uzmysłowił sobie, że wiatr nie pomuskał jego twarzy i odsłoniętych części ciała, które szpitalna koszula nie mogła zakryć, a pod stopami, gdy kroczył kamienną ścieżką, nie zarejestrował odgłosu. Nie słyszał niczego i niczego nie był w mocy poczuć. Jak to...

Z kołatającym sercem w piersi i plątaniną przeraźliwych myśli, samorzutnie puścił się bezzwłocznie biegiem przed siebie. Adrenalina w jego żyłach kotłowała siarczyste dozy dynamizmu, która bez względu na wycieńczenie fizyczne, stymulowała go do pozostawienia szpitala i przedostania się do ludzi. Oddychał przez rozchylone wargi, które nabierały łapczywie powietrza do płuc i prędko je wypuszczał, by pożywić się nową dawką. Wierzył w to, że to tylko kwestia czasu nim napotka poza obrębem przychodni człowieka, którego poprosi o pomoc. Musiał spotkać, bo przecież poza ogrodzeniem nie było innej opcji, żeby nie istniała jakaś osada, prawda? Jednakże im mocniej pragnął przeprawić się za pośrednictwem metalowej bramy za teren szpitala, to odnosił wrażenie, że się od niej niechybnie oddalał. Dokładnie tak, jakby egzystował w samym centrum...

— Koszmaru? — dokończył za niego broczący sardonicznością głos tuż zza jego pleców. Głos, który kąsał każdy skrawek jego skóry, chcąc się wedrzeć do jego wnętrza. Głos, który zaopatrzył go w gamę bolesnych dla jego serca wspomnień.

Przystanął, przyzwalając pochłonąć się toczącej i przerażającej rzeczywistości, która zaczęła formować się wraz z nadejściem tej... znienawidzonej przez siebie kreatury. Twarz nie-Johna wykazywała oznaki rozkosznej uciechy, kiedy po dłuższej chwili, w której toczył ze sobą zbiorową walkę, podjął decyzję nawiązania z nim kontaktu wzrokowego. Natomiast pozycja, jaką przybrał blondyn, była tak rozluźniona i odarta ze złych przeczuć, że wprawiała go w silniejsze porywy rozjuszenia.

— Mogę się pokusić o fakt, że wprost uwielbiasz rozbijać tak kruche i szklane przedmioty. Czyżby stało się to twoim nowym fetyszem, Sherlusiu?

Nie poddał się i wzgardził jego zaczepnymi słowami, które podsycały mężczyznę do spoufalonego pogrywania sobie z nim. Nie, nie tym razem. Nie zamierza zezwolić blondynowi wodzić się dłużej za nos.

— Ty...

Nie był w stanie zawyrokować, czy mężczyzna przewidział jego odruch. Czy był przeświadczony, że właśnie to zrobi, bo przed oczami widniały mu szczątki człowieka, który stracił tak wiele, że już nic nie ma do stracenia. Ponieważ nawet jeśli, to blondyn tego nie okazywał, mimo że jego palce dosadnie oplatały jego nienaturalnie zimny kark, bo nie marzył o niczym innym niż o uduszeniu go. Chciał tak rozpaczliwie zostać sprawcą, który wyzwoli z tego poniekąd znajomego ciała ostatnie w życiu tchnienie, aby zwyczajnie przepadło, bądź zamieniło się w pył. Tylko jak mógł temu sprostać, kiedy niezwykła głębia granatowego koloru tęczówek z opanowaniem przyglądała się mu i temu, do czego się przymierza? Dostrzegał w nich... znany mu zawód. Tak często przeplatający się w jego kontaktach z Johnem, gdy go rozczarowywał. Tym normalnym Johnem. Jego najlepszym przyjacielem. Stąd wzmaganie naporu było o tyle trudne.

— Sherlock...

Opuścił samoistnie głowę i czerpał gwałtowne hausty powietrza, jakby były one jego ostatnimi.

— Nie waż się mówić jego głosem... — margnął wibrującym tonem. — Nie masz do tego prawa. Nie jesteś nim. Nigdy nim nie będziesz.

— Ależ wcale nie próbuję nim być, mój dro...

Nie-John urwał, kiedy parcie na jego szyi zintensywniało, a on jednocześnie bez rozeznania zawarł zębami dolną wargę, którą odznaczył krwawym śladem.

— Zamknij się. Zaufałem ci. Obiecałeś mi... Obiecałeś mi, że mnie zabijesz. Miałem... nie żyć... — stłamsił blondyna od przerwania mu jego tyrady słów poprzez silniejsze zacieśnienie na gardle. — O to ci chodziło od samego początku, prawda? Skończenie ze mną. Jedynie to się liczyło, więc dlaczego żyję? Czemu jestem żywy, skoro ci się oddałem? Czemu przebywałem w szpitalu? Dlaczego nikogo na swojej drodze nie spotkałem? Odpowiedz.

Wpatrywał się rozbieganym spojrzeniem po twarzy nie-Johna z zaciętością. Miał wystarczająco dość jego intryg. Czuł się zmęczony. Wyczerpany psychicznie swą obecnością na tym świecie, którą ze szczerą neutralnością zdążył już raz pożegnać. Jego ponowna egzystencja nie miała więc najmniejszego sensu. Nie pożądał jej, w przeciwieństwie do cofnięcia się w ramiona śmierci, która połączy go z prawdziwym Johnem. Niepodrabialnym Johnem. Jego Johnem. Jedynym na milion, którego odejście nigdy sobie nie wybaczy, ponieważ zmarł przez jego osobę.

Niższy mężczyzna ze stoizmem patrzył się w skupisko rozpaczy przewijającą się na jego twarzy, póki z zadziwiającą łatwością odczepił jego dłonie i oswobodził własny kark.

— Sęk w tym, że ty już nie żyjesz, Sherlock.  

The Losing Side | Sherlock PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz