VII. Trzy razy

345 26 116
                                    


Jordan

    Tej nocy nie mogłem spać.

    Cały czas przekręcałem się z boku na bok. Mimo zimna płynącego z góry, podłoże sprawiało, że czułem, jak każda komórka mojego ciała się gotuje. Gdy tylko otwierałem oczy, widziałem wszechobecną czerwień. Czy właśnie o tym śnił mój tata? O krwistym pustkowiu? O nieskończoności niczego? Bo jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie nic, wyglądało właśnie tak — nie jak czarna, niekończąca się otchłań. Na pustyni niby coś jest, ale tak właściwie nie ma nic. Coś wzbudza naszą nadzieję, ale po chwili zdajemy sobie sprawę, że to fatamorgana. I zostajemy z niczym. Proces się powtarza, ale końcowy wynik jest ten sam — nic się nie zmienia. Jedyne, co pozostaje, to gorycz rozczarowania.

    Moim zdaniem to właśnie jest „nic".


    — Mam nadzieję, że obudzisz się w lepszym miejscu, Jordan — wyszeptał pięćdziesięcioletni Monty Green.— To miejsce będzie tysiąc razy piękniejsze niż Ziemia. Wysokie, zielone drzewa, chociaż... mogą być też w innych kolorach. Błękitna woda. Mnóstwo zwierząt. Kwiaty różowe, niebieskie, żółte... Śnieg. Marzę o śniegu. Chciałbyś zobaczyć śnieg, Jordan? — Gdy mówił, jego twarz się zmieniała. Ze zmęczonej stawała się coraz bardziej rozjaśniona, radosna. Wypowiadał słowa z zapałem i nadzieją. Wierzył w nie. Wierzył w każde swoje słowo. — Ale najważniejsze, że tam, gdziekolwiek to jest, będziemy mogli zacząć od nowa. Wierzę, że nie będzie tam bomb atomowych czy reaktorów jądrowych. Wierzę, że tam będziemy szczęśliwi.

    — Spotkamy się tam? — Spoglądał to na mamę, to na tatę. Po twarzy Harper płynęły łzy.

    — Zawsze będziemy przy tobie, kochanie — powiedziała, ściskając Monty'ego za rękę.

    Przez chwilę trwała cisza. Jordan czuł, że to właśnie teraz zamyka się pewien rozdział. Gdy się obudzi, niedługo, jak obiecał tata, wszystko może być inne, zupełnie niepodobne do tego, co znał. Niepodobne do metalowych korytarzy, wielkiego okna, sztucznej grawitacji. Wiedział, że Ziemia się nie odrodzi. Ziemi już nie ma, a Jordan nigdy jej nie zobaczy na własne oczy. Chociaż, po tylu opowieściach rodziców, może i nawet nie chciał. Jak na czymś tak pięknym mogą dziać się tak złe rzeczy?

    — Pamiętasz moje instrukcje? — zapytał starszy Green poważnym głosem, na co Jordan skinął głową.

    — Musisz wiedzieć, skarbie, że bardzo cię kochamy. — Poczuł na swoim czole usta mamy. — Tak bardzo cię kochamy, Jordan.

    — Ja też was kocham — odpowiedział z uśmiechem. — Obyśmy znów się spotkali.

    — Obyśmy znów się spotkali — wyszeptał Monty Green i nacisnął odpowiedni przycisk. Jordan zamknął oczy.


    Przypomniałem sobie słowa taty z jego ostatniego nagrania. „Widzę ją w moich snach. Czyż nie jest piękna?" Spojrzałem w górę na jasnoszare, przydymione niebo, ogromne, czerwone słońce i mniejsze, jasnożółte, rzucające jasne, świetliste promienie. Siła i łagodność. Rozejrzałem się po obozowisku, po czerwonych wydmach, parzącym piasku, nielicznymi suchymi drzewkami i zacząłem dostrzegać w tym wszystkim piękno. Widzimy tylko to jedno miejsce. Nie wiemy, co kryje się za horyzontem. Może tam znajduje się to cudowne miejsce, o którym opowiadał tata? Planeta jest mniejsza od Ziemi, ale dla nas dzika, nieodkryta. Jak możemy tak szybko tracić nadzieję, skoro widzieliśmy tak mało?

    Trzy księżyce, trzy Księżniczki, jak nazwali je ludzie z Eligiusa III, schowały się już za horyzontem. Na niebie znowu pojawił się Czerwony Król, a zaraz za nim wyłoniła się Żółta Królowa. Usiadłem i rozejrzałem się po obozie. Większość ludzi jeszcze spała, wykończona wczorajszym dniem. Na nogach byli tylko wartownicy i jedna dziewczyna, która siedziała samotnie w oddaleniu od nas wszystkich.

[the100] Sny OcalałychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz