Niedługo później zaczęła się zima. Jedynie w kalendarzu, gdyż w praktyce od początku września pogoda właściwie była taka sama - nijaka. Padał typowy dla południa Anglii deszcz, wiał typowy dla wybrzeża wiatr, a błoto przyczepiało się do butów z niesamowitym uporem.
Szkoła wydawała się być jeszcze bardziej odizolowana, niż w rzeczywistości. Uczniowie oczywiście mogli wychodzić (pod warunkiem powrotu o odpowiedniej godzinie), lecz rzadko z tego korzystali. W Sherrinford oprócz kilku domów, poczty i małych sklepików zaspokajających tylko najbardziej podstawowe potrzeby, nie było nic. Właściwie miasteczko istniało tylko dlatego, że funkcjonowała tam szkoła. W innym przypadku teren już dawno zostałby przyłączony do Eastbourne. Zamieszkiwali go głównie emeryci, zmęczeni życiem w Londynie, szukający spokoju i morskiej bryzy, która sięgała Sherrinford mimo pięciu mil odległości od morza. Było to idealne miejsce na taki wypoczynek. Wilgotne, jak to przystało na wyspy. Kręte ścieżki, drzewa uginające się od rosy nawet latem i kałuże przypominające wręcz małe jeziorka. Brakowało tylko rechotu żab, które idealnie wpasowywałby się w obrazek.
Jedynie weekendy były okazją do wszelkich wyjść. Niektórzy wracali na ten czas do domów, aby zobaczyć się z rodzinami, a inni zostawali w Sherrinford, a stamtąd bez odpowiedniej zgody wymykali się do Eastbourne lub Hastings.
Mycroft był jedną z osób, która tydzień w tydzień wyjeżdżała do domu, wracając dopiero w niedziele wieczorem. Tak było przez pierwsze miesiące jego pobytu tutaj, jeszcze bez młodszego brata, gdy Greg był jedynie jego lokatorem i nie znali się tak dobrze. Później Mycroft przyjeżdżał do Londynu rzadziej. Nie musiał i nie chciał już więcej zaszywać się w swoim pokoju. Mając przy sobie kogoś, z kim mógł porozmawiać, posiedzieć, lub po prostu pobyć, kogoś kto go nie irytował (sic!). Całe tygodnie nadal poświęcał na naukę i wcale jej nie zaniedbał, bo Greg obdarzony był niecodzienną mieszkanką cierpliwości i pogodności, zawsze wiedział kiedy zniknąć, a kiedy pomóc. Puszczał na Spotify playlisty pomagające w skupieniu, czasami opowiadał niestworzone historie i ani trochę nie przeszkadzały mu kilkugodzinne passy milczenia, podczas których Mycroft czytał o rzeczach kosmicznych - na przykład o Kongresie Wiedeńskim.
Gregowi nie przeszkadzała taka wypracowana rutyna, a Mycroft wręcz ją uwielbiał. Oczywiście, uwielbiał też, gdy Lestrade wyrywał go z letargu, przyprawiając prawie o atak serca za każdym razem. Cudowny balans. Jednak wyjątkowo doceniał te najzwyczajniejsze dni, a zwłaszcza początki i końce dnia, rozmawianie, pytanie, opowiadanie, jakby tak miało być już zawsze. Jakby poza Sherrinford nie było nic. Lubił tę myśl - aż za bardzo i czasami bał się, czy nie trzyma się jej dość kurczowo. "Czemu ty nigdy nie wierzysz, że coś może się dziać dobrze? Po prostu, bez groźby, że zaraz wszystko się zawali." Powiedział mu kiedyś Greg i miał rację. Mycroft miał okropną skłonność do niezdrowego pesymizmu, który dla niego wydawał się realizmem. Nie wierzył w czyste intencje. Na początku nie wierzył też w Lestrada. Teraz wydawało mu się to okropnie głupie.
- Odwróć się. - Mycroft stał wyprostowany z poważnym, jak zwykle, wyrazem twarzy, choć jego oczy były jeszcze zaspane.
Greg właśnie skończył zakładać na siebie koszulę. Była pomięta, bo zamiast włożyć ją odpinając guziki, on po prostu wcisnął ją przez głowę. Teraz uniósł brwi.
- Serio?
W odpowiedzi dostał tylko niewzruszoną minę.
- Za każdym razem to samo, serio nie wiem, czego się wstydzisz. - Greg rzucił się na łóżko nie zważając na właśnie ubrany mundurek szkolny.
CZYTASZ
Sherrinford | teenlock
Fanfiction[Pisane tak wolno, że między jednym a drugim rozdziałem zdążycie zapuścić wąsy, znaleźć dobrze płatną pracę w szpitalu i miłą dziewczynę, która okaże się assassinem, ale znowu nie aż tak wolno, że zdążycie się jej oświadczyć przed przybyciem dziwnie...