Natascha Bloom
Siedzę sobie wygodnie przy moim biurku i gapię w monitor. Z wściekłości ściągam okulary, wychodzę na balkon i usiłuję nabrać powietrza. Nic, kompletnie nic mi nie wychodzi. Opieram się o poręcz balkonu i pozwalam zimnym kroplom deszczu spływać po moich ubraniach. Bezwiednie patrzę się na ponurą panoramę Nowego Jorku, apatycznie przyglądam się lecącym po niebie ptakom, które walczą z niepogodą. Słyszę, jak ktoś wchodzi do mojego mieszkania. To pewnie Diana, moja współlokatorka, mieszkamy razem od jakiegoś roku. Razem studiujemy i jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Zachowujemy się trochę jak te wszystkie zwariowane nastolatki.
- Co tu tak zimno? – mówi. Słyszę jej kroki zbliżające się w stronę balonu.
- Hej, coś się stało? – pyta zatroskana.
Nie odpowiadam jej od razu, zbieram myśli.
- Chciałabym być jak te ptaki – mówię z wolna – taka wolna, bez zobowiązań, zmartwień, a jedyne, z czym bym się musiała mierzyć, to siły natury.
- Chodzi o książkę? Mam rację?
Powoli kiwam głową i wybucham histerycznym płaczem.
- To szansa mojego życia, tymczasem jest 17 września, a ja muszę w dwa tygodnie napisać trzy rozdziały. Ja, ja nie dam rady – usiłuję wydusić w przerwach pomiędzy potokiem łez ukazującym moją słabość.
- Hej, nie smuć się. Wiem, że nie powinnam tego robić, ale kiedy ciebie nie było w domu, przeczytałam twoją książkę i jest fenomenalna, wciąga czytelnika tak, że zapomina o bożym świecie. Pamiętaj, masz w sobie to coś i już nie raz dowiodłaś tego, że jesteś niezwykłą pisarką. To tylko chwilowy brak weny – mówiła, a jej głos brzmiał tak pokrzepiająco, że od razu poczułam się lepiej. Uśmiechnęłam się do niej.
- Dziękuję. Dziękuję, że zawsze przy mnie jesteś – szepnęłam.
- No, od razu ci lepiej z tym grymasem na twarzy, który ludzie zwykli nazywać uśmiechem. A teraz idź się ogarnąć i wyjdziemy gdzieś na miasto, bo siedzisz w tej okropnej betonowej pułapce stanowczo za długo.
Dwadzieścia minut później stałyśmy już przed naszym blokiem, postanowiłyśmy iść do naszej ulubionej kawiarni, w której jest najlepszy pod słońcem sernik, podawany przez nader przystojnego kelnera. Po drodze mijałyśmy wielu ludzi, jednak najbardziej w pamięci utkwiła mi młoda kobieta, o idealnej figurze – zapewne tańczyła albo uprawiała jakiś sport. Była cała zapłakana. Obraz tak żałosnej istoty nie pasował do reszty otoczenia, gwarnego, idącego z duchem czasu miasta, które nigdy nie śpi. A może to właśnie T O miasto nie pasowało do mieszkających w nim ludzi? Z zamyślenia wyrwał mnie krzyk jakiejś kobiety. Jechała na rowerze, prosto na mnie. Chciałam odskoczyć. Prawie mi się udało, ale nagle potknęłam się, szpilki to jednak stanowczo zły pomysł na taką pogodę. I runęłam jak długa. „Ale ze mnie ofiara", zdążyłam pomyśleć. Chyba zemdlałam, strasznie bolała mnie głowa. Dlaczego ...
- Natascha, Natascha słyszysz mnie?! – wołała jakaś kobieta, przestraszyłam się. Jej głos wibrował, ból pulsował coraz mocniej. Gdzie ja jestem? Dlaczego tu tak mokro?
- Kim pani jest? –zapytałam zdziwiona.
- Nie poznajesz mnie? Jestem Diana, Diana Treaty. Mieszkamy razem w małym mieszkaniu w centrum Nowego Jorku. To ja Di – mówiła ze łzami w brązowych oczach. Szkoda mi jej było.
- Przepraszam, to jakaś pomyłka, przecież ja jeszcze jestem niepełnoletnia. Mieszkam razem z rodzicami i starszym bratem Leonem w Los Angeles.
- Nie, nie, nie... – powtórzyła tamta i zaczęła płakać.