Rozdział 2.

271 14 0
                                    

Gdy tylko na niebie pojawiły się pierwsze różowe łuny światła stanęliśmy na skraju obozowiska między skałami. Wszyscy ludzie jeszcze spali, a z wygasłych ognisk unosiły się cienkie smużki dymu. Soto stojący obok mnie zlustrował pełnym zemsty wzrokiem obozowisko i pierwszy ruszył w jego stronę. Pozostali zaraz za nim, a ja zostałem na końcu. Gdy zaczęliśmy biec rozległ się pierwszy szczek psów. Nie było potrzeby się dłużej kryć. Ludzie szybko wyszli z namiotów i ruszyli prosto na moją sforę dzierżąc dzidy.
Soto pierwszy dopadł przywódcę. W ślad za nim wszyscy zaczęli walczyć.

Tylko nie ja.
Zakradłem się bokiem, gdy odwracali uwagę ludzi i pewnie wszedłem do największego namiotu. Małe zawiniątko leżało w legowisku prosto przede mną. Prosta sprawa. Capnąć bachora, oddać go Soto i wrócić na czuby. Wrócić do Luny...
Zamruczałem idąc w stronę dzieciaka. Był już w zasięgu mojej łapy, gdy nagle nie wiadomo skąd pojawiła się jego matka chwytając go na ręce. Zdziwiony spojrzałem na nią.
No cóż. Niepotrzebna ofiara...
Ruszyłem w jej stronę pewnym krokiem, a ona nagle złapała wielki kij i uderzyła mnie w głowę przebiegając obok do wyjścia. Zamroczyło mnie. Potrząsnąłem głową odganiając czarne plamki sprzed oczu i zawarczałem wściekły.
A więc tak się chcesz bawić.

Wybiegłem za nią z namiotu. Po prawo moja sfora nadal atakowała ludzi. Usłyszałem krzyk po lewo i zobaczyłem jak kobieta z dzieckiem na rękach wybiega z obozowiska. Zadowolony pobiegłem szybko za nią. Wodospad. Świetnie. Wskoczyłem na most zanim ona dobrze na nim stanęła. Spojrzałem jej w oczy. Była przerażona. I dobrze. Tak powinna czuć się ofiara. Ale nie było co się bawić w kotka i myszkę. Wyciągnąłem łapę z pazurami w stronę dzieciaka. Krzyknęła i odsunęła się w ostatniej chwili, a w mojej łapie została tylko jakaś durna ozdoba ze sznurka i muszelek.
Warknąłem gardłowo już na prawdę chcąc zakończyć tę zabawę i wrócić do Luny. Odwróciła się uciekając dalej. Zbiegła pod most, ale zagrodziłem jej drogę. Przebiegła przez płytką wodę i wskoczyła na wielki kamień. Stanęła na jego końcu, ale w dole był tylko wodospad. Odwróciła się chcąc uciec, ale zatrzymała się gwałtownie. Uśmiechnąłem się zadowolony ze swojej pewnej wygranej. Patrzyła prosto na moje kły i wściekłe, zielone oczy. Nie miała dokąd uciec.
Już za chwilę bachor będzie mój.
Matka spojrzała na dziecko i przytuliła je mocno do piersi. Zaśmiałem się w duchu.
Przytulanie nic nie da. I tak ci je wyrwę.
Skoczyła.

To było tak niespodziewane, że na dłuższą chwilę znieruchomiałem próbując ustalić, co się właściwie stało. Podszedłem do krawędzi i spojrzałem w dół. Nigdzie jej nie było. Warknąłem wściekły. I ruszyłem biegiem w stronę obozowiska.
Gdy Soto mnie zobaczył zawołał do chłopaków i całą sforą wbiegliśmy między skały.

- Gdzie dzieciak? - zapytał.

- Zniknął przy wodospadzie.

- Zniknął?! - krzyknął, a obok jego łapy wylądowała dzida wbijając się w ziemię. Ludzie krzyczeli goniąc za nami. Przebiegliśmy na drugą stronę skał. - Chcę mieć tego dzieciaka. Znajdź go. - chciałem zaprzeczyć, ale wiedziałem, że nie mogę. Wiedziałem jakby to się skończyło. Wypowiedział moje myśli na głos. - Bo inaczej będę musiał z Luny zedrzeć skórę. - Przybrałem obojętną minę nie pozwalając, aby ktokolwiek zobaczył, że krew się we mnie gotuje. - My idziemy na Czuby. Tam dołączysz... I niech dzieciak będzie żywy! - odwrócił się odbiegając.

- Nie zawalisz tym razem? - zapytał Oskar. Niezwykle denerwujący osobnik. Warknąłem na niego mierząc go wzrokiem.

- Za mną! - zawołał Soto, a ja sam ruszyłem ścieżką w dół wodospadu.

"Życie jest niebezpieczne" ~ EPILOGOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz