-05-

1K 100 18
                                    

Kalliope

Upadłem na kolana czując słabość w mięśniach i duszącą potrzebę poddania się cichutkiemu głosikowi. Nie miałem już na to siły, chciałbym móc się położyć i zapomnieć o tym wszystkim, odpocząć. Jednak nie mogłem, przecież Philio... Zacisnąłem dłonie w pięści, łapiąc świszczący oddech.

- Poddaj się Kalliope... - jęknąłem na głośniejszy głos boga w mojej głowie. - Poddaj się temu... Zabij... Wiem, ze chcesz go zabić...

Niech ktoś to powstrzyma, jęknąłem, kuląc się w sobie i czując przeszywający ból, który wzrastał z każdą kolejną odmową.

- N-nie słuchaj go - poczułem lekki ból na policzku. Ktoś mnie spoliczkował? - Spójrz na mnie... Proszę... Pokaż mi te swoje złote oczka.

- Boli – jęknąłem, unosząc głowę, by na niego spojrzeć.

Dotknąłem jego ubrudzoną krwią twarz. Jego twarz choć blada i ubrudzoną była taka piękna. Zamrugałem, gdy poczułem nagłą chęć zaciśnięcia dłoni na jego szyi. Potrzeba zrobienia tego była uderzająca, wzdrygnąłem się, cofając dłoń i patrząc na niego z przerażeniem. Pokręciłem głową, odsuwając się od niego. Chłopak zachwiał się upadając.

- Wiesz, powinieneś się cieszyć razem z Isaaciem... Pozbędziecie się mnie.

- Nie jesteś zabawny – powiedziałem słabym głosem, ale zbliżyłem się i przycisnąłem materiał do jego rany, starając się powstrzymać krwawienie. – Martwy nie będziesz mógł mnie chronić, a obiecałeś...

- Wiem... - westchnął. – Przepraszam, słońce.

- Zamknij się i nie waż się poddać. – rozkazałem, nieznoszącym sprzeciwu głosem. Spojrzałem w stronę walczących, zastanawiając się jakbym mógł im pomóc. Czułem się jednak bezużyteczny i bezradny, nie miałem pojęcia jak zachować się w walce ani jak opatrzyć śmiertelną ranę. Poczułem jak po policzku spływa mi łza.

- Błędy ojców na synów, a ostrze trafi i w bezdechu jednego serca pozbawi... Może bardziej chodziło o życie? - spytał cicho. Prychnąłem, pociągając nosem i przesunąłem dłonią po policzku.

- Nie bądź taki mądry.

- Nadrabiam swoją głupotę - uśmiechnął się delikatnie, przymykając swoje srebrne oczy.

- Ani się waż umierać – szepnąłem, odgarniając mu włosy z czoła i składając na nim pocałunek. Cicho prosiłem Apollo i Aresa o pomoc, przecież nie mogli być aż tak ślepi na nasz los. Muszą nam pomóc. Z tą myślą sięgnąłem po łuk leżący bezużytecznie parę metrów dalej.

- Zabij go - mruknął szatyn słabo.

Obawiałem się strzelić z powodu ciągłego ruchu mężczyzny, a przy nim Tatiany i Isaaca. Nie wyobrażałem sobie również zabicia kogoś. Zacisnąłem dłoń na chłodnym drewnie i założyłem strzałę, nim naciągnąłem cięciwę. Muszę ją tylko puścić w odpowiednim momencie. I puściłem ją w końcu. Strzała jak w zwolnionym tempie leciała w odwróconego boga. Trafiłem. Wypuściłem długo wstrzymywany oddech, poruszając zdrętwiałymi palcami. Czerwone ślepia boga spojrzały na mnie wściekłe jednak zobaczyłem w nich ból. Czyżby nie był nieśmiertelny jak reszta bogów? Może to przez to, że został zapomniany...

Mężczyzna zachwiał się, a chwila nieuwagi kosztowała go kolejnymi śmiertelnymi ranami ze strony Isaaca i Tatiany. Pod ich wpływem upadł na kolana, a następnie przewrócił się na ziemie. Pod nim zaczęła zbierać się kałuża szkarłatnej krwi. Wzdrygnąłem się na ten widok i odwróciłem wzrok. Tatiana choć wyglądała jak niewinna piętnastolatka, nie dała uciec dawnemu bogowi wojny. Oblizałem wargi i spojrzałem na nieruchomego bruneta.

Synowie | boyxboyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz