XIX.Zvezda.

247 34 62
                                    

 Mabel Pines nie pamiętała zbyt wiele ze swojej śmierci — w jej głowie majaczyły co najwyżej strzępki wspomnień; belki spadające i miażdżące nogi, płomienie atakujące z każdej strony i wdrapujące się na jej ciało — ale kiedy tylko otworzyła oczy z jej ust wydobył się wrzask, jakiego nigdy dotąd nie miała okazji wypuszczać z siebie. Niczym w niesamowicie wysokiej gorączce miotała się po całym łóżku, czując, jak ogień znów wyciąga swoje języki w jej stronę i przypala delikatną, bladą skórę. Otwierała i zamykała oczy nie potrafiąc ustalić czy łatwiejsze do zniesienia jest poczucie, że cały pokój wiruje doprowadzając ją do mdłości, czy też patrzenie na te wszystkie intensywne kolory oplatające ściany, meble, podłogę i firanki przysłaniające wejście na balkon. Każdy element — nawet szklanka postawiona na drugim końcu pokoju — zdawał się powiększać, napierać w jej stronę, atakować, ale przede wszystkim — oślepiać. Na to wszystko — krztusiła się, czując przy każdym wdechu i wydechu igły zanurzające się w płucach i gardle, jakby ciało kompletnie zapomniał, jak się oddycha; odzwyczaiło od tego, niczym ten człowiek, o których miała okazję kiedyś czytać — ten, co po dziesięciu latach tkwienia w łóżku w końcu stanął na nogach i, już leżąc na podłodze, z przerażeniem odkrył, że niewiele różni się od dziecka, które dopiero uczy się stawiać kroki. Tylko że on nigdy nie umarł, a finał historii okazał się zadziwiająco miły, dobry. Ona zaś z pewnością była martwa; wciąż czuła przyjemną woń rozkładu roztaczaną przez własne ciało i przebijającą się przez bariery z perfum, a kiedy w końcu przełamała się i uniosła dłoń — zobaczyła sieć białych nici ciągnącą się od nadgarstka po sam łokieć. Teraz — dwie godziny po przebudzeniu — siedząc w wannie znów je obserwowała. Dotykała ich zafascynowana chropowatą fakturą.

Nie widziała jeszcze swojej twarzy, ale w końcu — czując, jak woda powoli staje się chłodna — przeniosła na nią ręce i kiedy jej palce napotkały na jakąś grudkę szarpnęła za nią, a cały polik natychmiast zapiekł. Ale to nie był zły ból. Wręcz przeciwnie — ten należał do tych przyjemnych; tych, do których człowiek chciał wracać, bo to napełniało go satysfakcją. Dlatego złapała za kolejne i z uporem zrywała je, obserwując, jak wanna wypełnia się kremowymi okruchami. Potem sięgnęła niżej — do swoich piersi — i tym razem zaczęła zeskrobywać zbędną narośl, tym razem patrząc z uporem, jak paznokcie zatapiają się pod grubą warstwą czegoś, co na swój sposób kojarzyło jej się ze stopionym woskiem. Gdy skończyła — a przynajmniej zdawało jej się, że pozbyła się tego całego brudu — wyłowiła spory kawałek i zmarszczyła brwi, przekładając go między palcami. Teraz — o kilkanaście odcieni ciemniejszy — ani trochę nie pasował, ale czuła, że kiedyś idealnie wtapiał się sprawiając wrażenie najzwyklejszego fragmentu skóry. Westchnęła ciężko i tym razem przebiła się paznokciami, ale nim krew chociaż spróbowała trysnąć porządniej, po rankach nie pozostał nawet ślad.

Mabel Pines nie była masochistką — ból nie podniecał jej, nie ekscytował. Z całkowitą pewnością nie miała też analgezji, co zresztą zdążyła już udowodnić kąpiąc w pościel i modląc się o to, by ktoś zabrał chociaż część cierpienia. A jednak teraz — klęcząc w już naprawdę lodowatej wodzie — nie potrafiła się powstrzymać od sięgnięcia po nożyczki i przebicia nimi ręki. Tym razem woda zabarwiła się szkarłatem, ale wciąż — dziura zasklepiła się w ciągu kilku sekund. Nieco niezgrabnie Mabel podniosła się i jej stopy dotknęły białych kafelek, a kałuża uformowała się wzdłuż drogi do wieszaka.

— A więc? Mówisz, że jak masz na imię? — spytała, wycierając się zielonym ręcznikiem i zerkając na dziewczynę, która przez cały ten czas stała przy drzwiach. Z irytacją odkryła, że wciąż nie potrafi ustalić jej wyglądu: milion obrazów nakładało się na siebie tworząc coś kompletnie niespójnego, chaotycznego i o ciągle zmieniającym się natężeniu.

[D1]DEPRAVITY FALLSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz