XVII.Dziewczyna w zakrwawionej sukni.

284 34 23
                                    

 Dipper nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się tak lekki i spokojny, jak w chwili, gdy zdarł sobie gardło i nie mogąc już dalej krzyczeć, cały zamroczony, oparł głowę o ramię demona i przymknął powieki. Nawet tkwiące wciąż, gdzieś głęboko ziarno niepewności — tak kojarzące się z dzieckiem, które odkrywa coś nowego i wciąż nie jest pewne czy to coś jest dla niego dobre czy też złe, ale nie ma kogo spytać — nie potrafiło wpędzić go w zły nastrój, przypomnieć o tym, że dotyk nie powinien budzić w nim takich pokładów zaufania. Wręcz przeciwnie — dzięki temu ziarenku myślami tkwił w odległej przeszłości, w Gravity Falls i dopiero odnajdywał jeden z dzienników; dopiero zaczynał rozumieć, że tamto lato nie musi należeć do nudnych, nic niewartych wspomnień. Uniósł, ostrożnie — niepewny swych możliwości — ręce, które wcześniej, gdzieś między wrzaskami, zdążyły opaść i czubkami palców przejechał po idealnej, nieskażonej niczym i odsłoniętej skórze demona. Choć to ciało było jedynie wytworem mocy Billa; choć składało się z jego fikcyjnych wyobrażeń o ludziach, dla Dippera stanowiło najprawdziwszą rzecz w całej tej zaparowanej łazience albo i w całym tym domu, miasteczku czy też świecie.

Bill drgnął, jakby dopiero nagły, niespodziewany dotyk wybudził go z głębokiego snu; z poważnych lub nie rozmyślań albo własnych wspomnień — może tych związanych z Fią, a może z wujkiem Dippera. Dopiero rozprostowując palce, hacząc nimi o łokcie chłopaka i wyczuwając kości niemalże napierające na bladą skórę, uświadomił sobie, jak bardzo zdążył zesztywnieć od stania w jednym miejscu; jak bardzo dłonie pomarszczyły się; jak bardzo cały przemókł i przyczynił się do sformowania na podłodze ogromnej kałuży ciągnącej się niemalże do drzwi. Na oślep — bo błękitne oko wciąż miał zaciśnięte chcąc zachować tę chwilę tylko dla siebie, a drugie wciąż było atakowane przez krople wody — sięgnął przed siebie aż w końcu, najpierw delikatnie, musnął kran, by potem z całych sił szarpnąć za niego, zakręcić i odetchnąć. To zajęło chwilę, kilka sekund, a jednak Bill miał wrażenie, że gdyby był najprawdziwszym człowiekiem; że gdyby narządy w jego ciele funkcjonowały normalnie, teraz sapałby, niczym człowiek, który po schodach wbiegł na setne piętro, taszcząc na plecach lodówkę i nie zatrzymując się na żaden odpoczynek; jego serce waliłoby boleśnie, bez żadnego sensownego rytmu.

Odgarnął lepiące się do czoła włosy i zerknął na Dippera — na twarz mogącą robić za zdjęcie do definicji słowa ❝błogość❞, na zaróżowione od ciepła policzki, oczy skryte za częściowo zamkniętymi powiekami i długimi rzęsami i na usta, które w dziwny, pokręcony i zdecydowanie nie pasujący do sytuacji sposób, swoim kształtem, delikatnym wyglądem, przywodziły mu na myśl Stanforda z młodości i wszystkie związane z nim, niewykorzystane szanse.

Przeszłość runęła mu na barki; niemalże usłyszał śmiech nieżyjącego Pinesa, poczuł — nawet w świecie snów — lekko zapocone od wysiłku dłonie — jedną splecioną z jego własną, drugą umieszczoną na ramieniu okrytym złotym i mieniącym się w świetle tysiąca neonów garniturem. Nie mógł — nie miał aż tyle czasu — ustalić, jak ze słownego droczenia się przeszli do wirowania wokół wytworzonej przez demoniczne moce sali, ale pamiętał, że chichoty nie opuszczały ich nawet kiedy nadeptywali sobie na stopy. To należało do jednej z tych chwil, gdy Bill odnajdywał kolejną swoją granicę; gdy napotykał na opór z własnej strony i nie mogąc wyrzucić z siebie kolejnego kłamstwa o swoim pochodzeniu, swoich celach, opowiadał wesołą, barwną prawdę i zadawał dużo pytań chcąc skierować całą uwagę na Stanforda, a z czasem — naprawdę chcąc usłyszeć kolejną historię z udziałem rodziców lub brata bliźniaka — Stanleya; naprawdę chcąc zobaczyć, jak te usta poruszają się, wypowiadają kolejne słowa bez żadnej precyzji, bez idealnych przerw i z niedbałym akcentem kogoś, kto ściga się z czasem, z milionem myśli i dopiero rodzących się wśród wykresów i obliczeń nowych wynalazków. Może nawet gdzieś między wonią truskawkowych i kwiatowych szamponów Bill z nadmiaru sentymentów wyczuł nieprzyjemny, ale charakterystyczny dla pracowni, w których przeprowadzano eksperymenty (zwłaszcza te nadnaturalne), zapach. Ale pamięć o Stanfordzie oznaczała także pamięć o dniu, w którym ich drogi rozeszły się na kilka lat; o dniu, w którym Bill poniósł porażkę jedynie odrobinkę mniejszą od tej z czasów Edwina Southeast i Arthura Pinesa; dniu, w którym zjawił się zirytowany w posiadłości Willa i uświadamiając sobie, że jego brata nigdzie nie ma, tylko cudem nie zmiótł jej z powierzchni ziemi płomieniami, które wówczas zatracały swój właściwy, jasny i delikatny błękitny odcień na rzecz upiornej czerwieni. Żeby nie upaść, nie przenieść całego ciężaru na Dippera, zmusił się do odcięcia od tego wszystkiego; do powrotu do teraźniejszości i uświadomienia sobie, że kiedy on błądził po starych dobrych czasach, Mason otworzył całkowicie oczy i z pewną ciekawością odwzajemnił jego spojrzenie.

[D1]DEPRAVITY FALLSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz