V

93 6 1
                                    

Nie zwlekał z wyruszeniem. Do świątyni Melitele już go nie wpuszczono, strażnicy kręcili się przy wejściu, a gdy powiedział, że musi wziąć swoje rzeczy, strażnik zadeklarował, że sam je mu przyniesie.
Było to trochę dziwne, przecież i tak miał odchodzić, a nie kryć się kolejne dni u kapłanek, ale wkrótce Geralt miał inne, ciekawsze powody do dziwowania.
Z rzeczy zaś, które po chwili z wnętrza świątyni wyniósł mu strażnik, jedyną był jego miecz i skórzana pochwa. Resztę wszkaże stracił.
Czekał jeszcze moment, chodził dookoła, mając nadzieję, że któraś z kapłanek, lub chociaż Piotruś wyjdzie do ogrodu, ale nikt się nie pojawił. Dziwując się i nad tym, Geralt ruszył w stronę lasu.

Tuż za wyjściem, po paru minutach spaceru we wskazanym kierunku, przypomniało mu się jak tu wjeżdżał kilka dni temu, nad czym zaczął się dziwować. Istotnie, jak się dowiedział, z obawy przed tym, że arachnomorf ucieknie, albo że jest ich więcej, na polach za miasteczkiem było raczej pusto. Ludzie pracowali w zwartych grupach, dzieci nie było, bo zabroniono im wychodzić, a po okolicy chadzali strażnicy. W jednym z nich Geralt rozpoznał spacerującego Notkera, a i Notker rozpoznał jego i pomachał mu nawet z widoczną drwiną.
Tym, co dziwiło Geralta były jego wspomnienia. Wszystko za miastem wyglądało tak, jak mu to opisano, ale głowę dał by sobie uciąć, że gdy cztery dni temu, po walce z lymporgiem, gdy gnał tędy w szaleńczym pędzie, straży nie było, ludzie byli rozrzuceni po całej okolicy, a z pagórków rzucały w siebie kamykami dzieci.

Machnął ręką, rozchmurzył zmarszczone, młode czoło. Wkrótce mieszkańcy zostali w tyle, a on sam przekraczał ląki, jeziora i dzikie pastwiska. Okolica była malownicza, krajobraz zdawał się nie mieć końca, przed oczyma co i rusz przelatywały ptaki.
Geralt, zadowolony z wszechobecnej ciszy i natury, pogwizdywał do społu z sójkami i srokami. Mapie przypatrzył się dokładnie. Za jeziorkiem, na którym wykłócały się o coś głośno dzikie kaczki powinien był już dojrzeć Haen'cvaer. I dojrzał. Rozciągający się na horyzoncie las był ogromny, a gęste drzewa zlewały się w jedną, ciemną masę. Geralt przyspieszył.
Szybko zbliżył się na tyle, by przed sobą poza lasem nie być już w stanie dojrzeć niczego innego. Haen'cvaer był wyjątkowy już na starcie. Zaczynał się nagle, momentalnie. Ot, jeden krok w przód i było się pośród gęstych, wyrastających spod ziemi konarów ogromych, starszych niż ten dziadyga Vesemir drzew. Jeden krok w tył i było się na łączce, od której wszelkie konary zakręcały, jakby nie chcąc ani o milimetr wykroczyć poza swój teren.
Są dużo starsze niż Vesemir - mruknął Geralt zadzierając głowę w górę. Podobnie jak gdy był daleko, tak i gdy stał całkiem blisko las zlewał się w jedną masę gałęzi i konarów. Nie sposób było przyporządkować określonych gałęzi do grubych jak mury Kaer Morhen pni.

— Przerażający, prawda? – zagadnął go mężczyzna w tunice, o krótkich ciemny włosach, z herbem Reush na piersi.

— Owszem – odparł Geralt. Burmistrz nie kłamał. Las rzeczywiście otaczali ludzie. Rozmieszczeni byli w kilkunastoosobowych grupach. Z tej, do której zbliżył się Geralt, można by dorzucić kamieniem do następnej, jeśli się mocno zamachnąć. Każdy w zasadzie miał kuszę. Insza broń też się walała.

— Jestem Venom Stalberg, dowódca tej małej grupki ludzi. Uprzedzono mnie, że przyjdziecie.

— Jak? Wyszedłem w kilka minut po tym, jak się dowiedziałem, że tu trafię. Nie spieszyłem się zbytnio, ale i nie mitrężyłem. A nikt mnie nie mijał.

— A gołębie was nie mijały? Ano właśnie. Jedna wędrowna uzdrowicielka nauczyła naszego burmistrza jak je wykorzystywać do noszenia wiadomości. Przydają się, zwłaszcza że siedzimy tu nieustannie już dobry tydzień.

— Świetnie.

— Ano – przytaknął czarnowłosy. Pozostali siedzieli przy namiotach i dymiącym się jeszcze po nocy ognisku. – A wy tu to po jakąś bestię przyszliście?

Wiedźmin: Wanderers from Brokilon [Zakończone, Poprawiane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz