Bitwa o Haen'cvaer 3/3

21 3 1
                                    

Z ziemi nie wyglądało to tak źle - ogień zwolnił na wysokim na kilka metrów murku, płomienie pięły się po korzeniach i pniach, otaczały powoli placyk, ale wewnątrz póki co było bezpiecznie. Nad nimi nie było jednak muru - poganiany wiatrem ogień rozniósł się szybko, płonęły w najlepsze konary, skakały na wietrze płonące liście.

— Shreéa, vimm'zis!

Z góry zwinnie zeskoczyła Shreéa, wylądowała gracko tuż obok dwóch głazów u podnóża drzewa druida. W sekundę później dołączyła do niej Phinn'leouine.

— Dobra nasza, chłopy! Ogień spłoszył je z drzew, naprzód!

Część grupy runęła z wrzaskiem w kierunku drzewa, mijając po drodze martwe, niekiedy charczące jeszcze endriagi.

Phinn'leouine dobyła zza pleców włócznię, odwinęła się stając na jednej nodze, wspięła na palce i z krótkim krzykiem cisnęła nią przed siebie. Drewniane ostrze ugodziło jednego z ludzi w bark, przebiło na wylot. Facet zawył i upadł tracąc czucie w jednej ręce i panicznie próbując wyciągnąć włócznię drugą. Jęki i prośby o pomoc pozostali zignorowali całkowicie, mijając go i szarżując dalej. Za moment zresztą strzała Moreén zdmuchnęła drugiego, zapomnianego również.

Phinn'leouine dobyła długiego na półtora sążnia kija, na końcu obitego korą z tutejszych drzew, twardą jak kamień. Shreéa zaś całkowicie zignorowała ludzi. Zza pasa dobyła nóż i poczęła mocować się z liną przyczepioną do większego głazu. Lina była twarda, a nóż słaby i próby przecięcia wychodziły raczej marnie.

Nadbiegła pierwsza dwójka, Phinnleouine zatanczyła w miejscu, odgoniła ich od siebie, jednego trafiając w policzek.
Nadbiegali następni, próbowali otaczać, dźgnąć dzidą gdy driada się odsłoni, ale tańczący kształt umykał ich wzroku, a zbytnie podejście groziło dostaniem kijem w skroń.

Pozostała częąć grupy ruszyła naprzód, w zwartym szyku, prowadzona przez Tavissa, Turegora i Meltora.
Błysnęło. Wąsaty drab obok Notkera złapał się za szyję i padł na ziemię. Wraz ze stukiem jego broni o ziemię za szyję złapał się kolejny.

Ludzie skulili się, jedni poszli dalej ponaglani przerażeniem, drudzy stanęli w miejscu, przerażeniem zatrzymani. Wytworzoną luką przemknął wiatr, po drodze błysnął trzy razy. Dwóch ludzi z lewej i trzeci z prawej upadło powoli.

— W półkole, do konarów się zbliżyć! – zarządził Taviss, a ludzie w popłochu i raczej nieskładnie wykonali polecenie. Zbliżyli się do murku, ustawili w półokrąg nieszczelnie zasłonięty tarczami. Wszyscy czekali na kolejny atak, patrząc przy okazji na miotającą się i odbijającą cios za ciosem Phinn'leouine. Skaczący wokół niej ludzie zaczęli się dobrze bawić, widzieli jej zmęczenie i wściekłe, coraz częściej popierane okrzykami ciosy, przed którymi nauczyli się uchylać.

Geralt zatrzymał się za truchłem endriagi, wyjrzał. Za sobą miał skuloną przy murku bandę. Przed sobą czyniącą najbardziej osobliwe wygibasy driadę. Z tarasiku poleciała właśnie strzała. Trafiony człowiek upadł, Phinnleoine wykorzystała okazję, grzmotnęła drugiego w ucho, a że ludzie zgubili momentalnie swoją pewność siebie i zdezorientowani strzałem zrobili krok w tył, to przywaliła jeszcze jednemu.

Wiedźmin zrobił wdech. Nie czuł zmęczenia ani trochę, ale wiedział, że to sztuczny efekt. Zamieć działała, pulsowała w skroniach, tłumiła wszystkie bodźcie z zewnątrz, na czele z gniewem, przez który mógłby zrobić jakąś głupotę. Nie robił głupot, bo nie czuł gniewu. Kilkunastu tulących się do ściany ludzi, mocująca się z liną Shreéa, skrajnie wyczerpana, a wciąż walcząca Phinnleouine, pożar wdzierający się już na plac i szalejący w konarach ponad nim, nawet wyciągająca ostatnią strzałę Moreén - nic z tego nie robiło na nim wrażenia. Wiedział tylko, że musi odpocząć, nawet jeśli nie czuje potrzeby, i iść zabijać dalej. I pozabijać wszystkich, zanim elkisr osłabnie. Bo wtedy wszystko, co teraz zdaje mu się obojętne, uderzy ze stokrotną mocą.

Wiedźmin: Wanderers from Brokilon [Zakończone, Poprawiane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz