I.

158 7 0
                                    

I.

Miasteczko Reush żyło sobie najbardziej typowym, późnowiosennym popołudniowym życiem. Kowal w oddali tłukł młotem w rozpalone żelazo. Baby na straganach rozłożonych w kształcie okręgu gadały, a w zasadzie krzyczały do siebie wzajemnie tak energicznie, że nie sposób było rozróżnić co która mówi. Pośród dziesiątek nóg tuptających w tę i w tamtę szwędały się koty, gęsi, kury i okoliczne ptactwo skuszone zapachem leżącego na drewnianych ladach chleba. Ten, ciepły i miękki, cieszył się ogromną popularnością.
Ci niemający interesu do handlarek, lub cierpliwości do wystawania w kolejce i przepychania się z dziesiątkami innych mieszkańców, lub zwyczajnie niemający pieniędzy, omijali utworzony na środku placu przed ogromnym młynem targ, i szli w jedną z trzech dróg, jaką można było stąd obrać: w górę, ku kolejnym, coraz gęstszym zabudowaniom z czerwonymi dachówkami, w bok, ku dzielnicy biedoty kryjącej się po zakamarkach między palisadą a skrajnymi domostwami, lub ku skromnej bramie chroniącej miasteczko do społu z drewnianą palisadą którą poprzedzał rów.

Na tarasiku jednego z domów, z nogami pomiędzy barierkami, siedział mały, na oko dziesięcioletni chłopiec. Jedyny, który nigdzie nie szedł, nie krzyczał i tylko spoglądał z wysokości pierwszego piętra na skromny targ.
Ubrany był w poszarpany, ubabrany ziemią wełniany sweterek i krótkie spodenki. Nogi miał chude, podrapane i poranione. Chłopak, pomimo lekkiego głodu, nie jadł, a skubał tylko skradziony bochenek chleba, ściskał w kulki i żuł malutkie kawałeczki. Czekał, aż gruba handlarka Lenka spojrzy na niego, wtedy natychmiast zaczynał objadać się bez opamiętania. Jej pulchna twarz robiła się wtedy czerwona ze złości, co brzydko uwydatniało liczne szramy na czole i policzkach. Nie uchodziło to uwadze klientów, którzy nie omieszkiwali tego wytknąć. Chłopca to niezwykle bawiło, bo wtedy Lenka robiła się jeszcze bardziej czerwona i stała sztywno i głupkowato. Lenka nigdy nie biegła za nim, bo nie mogła zostawic straganu bez opieki, krzyczała tylko na niego, co w handlowym tłoku nie wzbudzało żadnych reakcji.

Kobieta wielokrotnie chciala donieść to władzom, ale podczas reszty dnia, gdy przez jej stragan przewalały się setki osób, męczyła się zawsze ogromnie. Wieczorem tedy albo złość na chłopaka już jej mijała, albo była zbyt zmęczona i marzyła tylko by rzucić się na słomiane wyrko. Poza tym wiedziała, że chłopak jest sierotką i było go jej zwyczajnie żal. Mijał dzień lub dwa i znów widziała chłopaka z bochnem, w tym samym miejscu. Wszelkie próby przyłapania złodziejaszka były bezskuteczne. 

Tak mały urwis żerował na współczuciu Lenki, i także teraz wlepiał w nią młode czarne oczy, czekając aż na niego spojrzy. Był już głodny, chciał jeść, a nie mógł póki na niego nie zerknie.

Stado gołębi wzbiło się w powietrze widząc nadbiegającą gromadkę dzieciaków z patykami. Gdzieś w kącie placu przygrywał na lutni kaleki starzec licząc na jałmużnę. Słońce, wydostawszy się spod opoki bielutkich chmur, biło po twarzach miłym ciepłem.

Stojący przed bramą, wsparty na halabardzie z brązową głowicą wartownik krzyknął przeciągle. Zawtórował mu po chwili drugi, wyrwany z drzemki. Chłopczyk podniósł się, spojrzał w stronę bramy za którą pędził jak goniony przez wszystkie czarty koń. A na koniu chwiejący się jeździec w kapturze. Jeździec za nic miał sobie meandrującą pomiędzy starymi topolami ściężkę i gnał wprost na złamanie karku po pagórkach i dolinkach, co dawało duże szanse na złamanie nogi pędzącemu szaleńczo koniowi.

Ludzie zaczęli krzyczeć, podbiegać by zobaczyć, co się dzieje. Wartownicy, nie wiedząc, czy należy zamykać bramę czy stawić opór, odsunęli się jedynie panicznie na bok, obawiając stratowania. 

Na most zwodzony wpadł pędem jeździec, przylegający do grzywy konia, a w ręce ściskający kurczowo miecz. Gdy mijał skulonych wartowników, podmuch wiatru omal nie zepchnął jednego z nich w cuchnący rów.
Wpadł na dziedziniec, tam dopiero zatrzymał zdyszanego wierzchowca, który długo musiał pędzić bez wytchnienia. Koń wyhamował ryjąc wydeptaną trawę. Otoczony błyskawicznie zwiedzioną hałasem gawiedzią jeździec zsunął się z konia i upadł na gościniec. Ale miecza nie wypuścił.

Wiedźmin: Wanderers from Brokilon [Zakończone, Poprawiane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz