VI

70 5 0
                                    

Wydawało mu się, że zdążył oczy każdej z driad obdarzyć choć sekundowym spojrzeniem. Tej, za którą biegł, przyjrzał się zaś dokładniej. Jeśli cokolwiek było w nich widać, to tylko pustą i paradoksalnie beznamiętną nienawiść. Tym dziwniejsze było jej obecne zachowanie. Driada biegła radośnie i zwinnie, tańczyła pomiędzy drzewami nie oglądając się na niego. Gdy jego kroki robiły się zbyt ciche, śmiała się i krzyczała:

— Przebieraj nogami Gwynnbleidd!

Przebierał nogami. Start był jednak trudny. Jedna z driad, podczas prób wydrapania mu oczu, pocięła mu paznokciami twarz. Lekko, ale wystarczyło, by wzrok przyćmiewały czerwone plamki. Do tego kilka innych ciosów jakie otrzymał, zwłaszcza ten kamieniem w bark, dokuczało mocno.
Sprawiło to wszystko, że pierwsze minuty biegu były bardzo przykre. Ale potem było lepiej. Ból mijał, twarz otarł, ustabilizował oddech, rytm biegu. Świeżo pozszywana przez Jasię kurtka dźwięcznie dostosowywała się do prężącego się w biegu ciała. Zaczął przyspieszać i zmniejszać dystans dzielący go od driady, który ta celowo jak najbardziej wydłużała.
Dojrzała to i zamilkła, radość całkowicie zniknęła z jej twarzy, przyspieszyła również.
Mógłby być może ją dogonić, gdyby las nie zaczął nagle ponownie gęstnieć. Klasyczne drzewa zaczęły ustępować kolosom, kolosy prezentowały swoje grube jak baszty w wiedźmińskiej twierdzy pnie, a korzenie wyrastaly spod ziemi na dobre kilka metrów. Ścieżki znów poznikały wśród gęstych od liści gałęzi i grubych jak maszty żaglowców korzeni. Do tego ponownie robiło się ciemno. Sięgające niebios korony zakrywały stopniowo stojące w zenicie słońce. Wszystko to utrudniało bieg. Ale tylko wiedźminowi.

Driada smyrgała pomiędzy przeszkodami nie patrząć na nie prawie wcale. Poruszała się jakby znała na pamięć każdy zakamarek, krzak i konar zwisający na wysokości głowy, gotów, by w nią przygrzmocić. Wiedźmin nie znał lasu na pamięć i patrzeć musiał, bo możliwości potknięcia były dosłownie na każdym kroku.
Robiło się coraz ciemniej i gęściej. Z coraz większym trudem dostrzegał poruszającą się przed nim drobną sylwetkę, z coraz większym trudem dostrzegał też konary zwisające na wysokości głowy. Nie tylko więc rozzłoscił go, ale i ucieszył radosny, wskazujący drogę krzyk:

— Chyżej tymi kulasami przebieraj, Vatt'ghern.

*

Wystarczy Gwynnbleidd, stój.
Geralt zatrzymał się. Od jakiegoś czasu drwiące popędzanie driady ustało, nie słyszał jej ani nie widział w ciemności. Biegł więc po prostu przed siebie, skręcając i omijając przeszkody gdy było to konieczne. Czyli nieustannie. Zmęczony nie zauważył jej i przebiegł obok. Ona zatrzymała się i przyglądała się mu zaciekawiona.

— Aż tak spodobało ci się bieganie? – spytała bez drwiny, gdy podchodził. Znów patrzyła na niego z zimną obojętnością. – Jeśli tak, to dalej biegnij sam. Ja mam dość.

Istotnie, choć maskowała to jak umiała, nie dało się powstrzymać dyszenia i pocenia. Geralt nawet nie próbował.

— Gdzie jesteśmy? – wysapał.

— Na miejscu. Chodź, odsapniemy w środku.

Rzekła i już wolnym krokiem, kołysząc biodrami i trzymanym w ręce łukiem, poszła przed siebie.
Geralt, oparłszy ręce na kolanach, rozejrzał się. Znajdowali się na ogromnym, okrągłym placu. Ściany jego tworzyły drzewa kolosy, których korzenie, wystające z ziemi na dwa metry, plątały się wzajemnie i tworzyły coś na kształt murku. Sam placyk byłby pusty, porośnięty tylko gęstymi trawami, gdyby nie stojący w samym centrum gigant, przewyższający grubością pnia wszystkie inne drzewa. Korzenie, Bóg wie jak wielkie pod ziemią, nad nią plątały się tworząc u stóp pnia dwie małe chatki. Inne tworzyły coś na kształt nierównej ścieżki prowadzącej w górę. Już dobre sześć metrów nad ziemią korzenie łączyły się z pniem, dalej w górę można było wspinać się po konarach, lub...wejść do środka drzewa. Wysoko, wysoko nad nimi konary tworzyły coś na kształt tarasu, z którego wnętrza przyjemnie świecił ogień. Jeszcze wyżej konary i korona drzewa wreszcie zlewały się z innymi, tworząc szczelny dach. Byłoby tu bardzo ciemno. Ale nie było.

Zielone blaski świeciły to z liściastych konarów, to z pniów drzew, to z porostawianych na ziemi kamieni.
Słynne brokilońskie zielone światła - myślał Geralt - mieszanka próchna i mchu która w tylko im znanym połączeniu świeci silnym, zielonym światłem.
Ale nie dziwił się tym zbyt długo. Był jeszcze lepszy ku temu obiekt.
Przed chatkami z konarów, wkoło czegoś na kształt świecącego zielonym blaskiem ogniska, siedziały cztery małe driadki i jedna dorosła, choć dalej młoda. Geralt nie rozpoznał która, ona spojrzała tylko na niego beznamiętnie i wróciła do swojego zajęcia jakim było ostrzenie włóczni małym scyzorykiem. Małe driadki, wszystkie identyczne, podśmiewywaly się z czegoś. Albo kogoś - przy ognisku siedział także człekokształtny stworek w podartych, brudnych ubrankach.
Miał nienaturalnie długie i chude ręce, o zaskakująco szerokich dłoniach. Podobnie z nogami i stopami. Skóra była jasnobrązowa, brzydka, papkowata. Sprawiała wrażenie jakby można było złapać i odlepić kawałek. Twarz wyglądała podobnie. Była do tego mocno skrzywiona wrodzonym grymasem, a uszy były oklapnięte i majdały się przy każdym poruszeniu głową. Słowem stworek, wielkości i wieku małych driad, wyglądał paskudnie.

Wiedźmin: Wanderers from Brokilon [Zakończone, Poprawiane]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz