°10°

882 70 23
                                        

-Aua! Uważaj, gdzie łazisz, co?

Podniosłam wzrok na mężczyznę w starszym wieku, na którego przypadkiem wpadłam i który wpatrywał się teraz we mnie z wściekłym wyrazem twarzy.

-Przepraszam. -wymamrotałam.

Odszedł, przeklinając mnie pod nosem.

Westchnęłam cicho i ruszyłam dalej, tym razem nieco uważniej obserwując chodnik, którym szłam, by na nikogo nie wpaść. Nie miałam pojęcia, dokąd zmierzałam.

Nie wiedziałam, czy w ogóle chciałam gdzieś dojść.

Minęły cztery dni i teraz byłam już całkowicie pewna, że przerażająca myśl, która pojawiła się w mojej głowie, była prawdziwa.

Byłam w ciąży.

Nosiłam w sobie dziecko mężczyzny, którego już nie było.

Sam fakt, że od kilku tygodni we mnie rozwijało się nowe życie, był przerażający. Zupełnie nie byłam na to gotowa. Jeszcze nie teraz.

Do tego faktu można było dodać to, że prawie nie miałam żadnych pieniędzy, nie utrzymywałam kontaktu z rodziną, nie miałam pracy, nie miałam domu...

Nie miałam osoby, która mogłaby mnie teraz wspierać, pomagać, wychować razem ze mną dziecko...

Poczułam, jak łzy zaczęły mi spływać po policzkach. Cała pewność siebie, którą zdobyłam podczas ostatnich kilku tygodni, zupełnie wyparowała. Nie czułam się już niezależną Rose Dawson, którą dumnie byłam w ostatnim czasie.

Nie umiałam myśleć o czym innym, niż o tym, że gdyby Jack był obok mnie, to wszystko byłoby w porządku.

Spojrzałam w górę, na błękitne niebo, którego dzisiaj nie pokrywała ani jedna chmurka. Jak właściwie wyglądała śmierć? Czy coś się w ogóle wtedy czuje? To boli? Idzie się potem do nieba, albo piekła? A może nie ma czegoś takiego jak życie po śmierci, może jest tylko pustka?

Czy Jack, gdzieś tam w górze, teraz mi się przyglądał?

Otarłam łzy, ale po chwili zaczęły spływać kolejne. Ruszyłam dalej chodnikiem, kierując się w stronę portu.

Co ja właściwie miałam teraz zrobić? Miałam do kogo się zwrócić o pomoc?

Przez głowę przemknęła mi twarz Alison, ale pomyślałam, że znałam ją o wiele za mało, by prosić ją o pomoc w tak dużej sprawie. Przyszło mi na myśl, by skontakować się z Molly Brown, ale to też uznałam za głupi pomysł.

A gdyby tak dać znać mojej matce, że żyłam?

Pokręciłam z frustacją głową. Po pierwsze, będzie chciała od razu wydać mnie za mąż za Cala, a tego mężczyzny nie chciałam nigdy więcej widzieć na oczy, a po drugie, gdyby dowiedziała się, że byłam w ciąży z Jackiem, którego ona uważała, za jakiegoś podczłowieka, na pewno nie udzieliłaby mi pomocy.

Zatrzymałam się na molo i zaczęłam się wpatrywać w statki wypływające z portu. Zapewne żadnego z nich nie czeka taka tragedia, jaka spotkała Titanica...

Nie zatrzymywałam już łez, które wypływały z moich oczu. Zaczęłam szlochać, trzymając się kurczowo barierki. Ludzie mijali mnie, wpatrując się we mnie ze zdziwieniem, ale nikt się nie zatrzymał.

Nie byłam już Rose Dawson, znowu stałam się Rose DeWitt-Bukater, nieporadną dziewczyną, która nie umiała sobie poradzić w życiowych sytuacjach. A może nigdy nie byłam Rose Dawson, może tylko mi się wydawało, że mogłam nią być.

Prawda chyba była taka, że bez Jacka, po prostu nie potrafiłam nią być.

Nie przestawałam płakać. Może lepiej by było, gdyby to on leżał na tych drzwiach, a ja w wodzie o rekordowo niskiej temperaturze? On bardziej zasługiwał na życie, niż ja.

Zacisnęłam mocniej ręce na barierce i spojrzałam w taflę wody. Przełknęłam ślinę, gdy do głowy przyszło mi dokładnie to samo, co przy pierwszym spotkaniu z Jackiem.

Śmierć wydawała się tak bardzo kuszącą opcją. Oznaczała pozbycie się wszystkich problemów, smutku, goryczy, tęsknoty... być może spotkanie Jacka?

Wpatrywałam się w wodę kilkanaście minut, biorąc głębokie oddechy. W mojej głowie rozpętała się burza, cała bolała mnie od natłoku myśli i płaczu.

Nie do końca pewna tego, co robiłam, przeniosłam swój ciężar ciała na barierkę, dzięki czemu mogłam przenieść nad nią moje obie nogi. Nic mnie już nie dzieliło od błękitnej wody, na której tafli odbijały się promienie słoneczne.

Możliwość śmierci, ucieczki od życia, była tak blisko. Wystarczyło skoczyć.

Zamknęłam oczy, a mój oddech zdecydowanie przyspieszył. Krew płynęła w moich żyłach bardzo szybko, a serce łomotało w mojej piersi, jak szalone.

A co z obietnicą? - w mojej głowie pojawił się cichy głosik.

Właśnie, co z obietnicą, którą dałam Jackowi? Obiecałam, że nigdy się nie poddam. Obiecałam, że nawet jeśli zabraknie nadziei, dalej będę żyć. Choćby niewiadomo, co się działo.

Znów spojrzałam w górę, w słoneczne niebo. Co jeśli Jack teraz na mnie patrzył? Poczułam wstyd na myśl o tym, jak musiał być zawiedziony moim zachowaniem. Ostatnio ledwo uratowałam się od śmierci, a teraz znowu do niej pędziłam.

-Naprawdę próbowałam, Jack... -wyszeptałam, łykając łzy. -Starałam się... Przepraszam...

Znowu wybuchnęłam płaczem i cała zaczęłam się trząść. Wyglądałam żałośnie. A to co chciałam zrobić, było zwyczajnym tchórzostwem. Ucieczką od problemów.

Ale już podjęłam decyzję.

Spojrzałam w wodę, wiedząc, że jeśli tam skoczę, już więcej się stamtąd nie wynurzę.

A taki właśnie miałam plan.

-Tak mi przykro, Jack... -powiedziałam cicho.

Zamknęłam oczy, ostatni raz wzięłam wdech i skoczyłam.

A przynajmniej tak mi się wydawało. Bo nagle, zupełnie niespodziewanie, ktoś wziął mnie w swojej ramiona, nie pozwalając mi upaść. Ta osoba kręciła się chwilę wokół własnej osi, razem ze mną, przez co nie mogłam na początku dostrzec, kto to był.

Kiedy nareszcie przestaliśmy się obracać, kręciło mi się w głowie. Nie tylko od obrotów, ale od twarzy, którą zobaczyłam.

Była to twarz, która od trzech tygodni prześladowała mnie w snach. Twarz, którą tak rozpaczliwie pragnęłam zobaczyć, a myślałam, że już nigdy mi się to nie uda.

Kosmyki jasnych, nieco nierozczesanych włosów opadały na jego bladą twarz, tak niezwykle przystojną. Uśmiechał się szeroko, ukazując swoje białe zęby i nieco dysząc, jakby przed chwilą biegł. Jego niebieskie oczy wpatrywały się prosto we mnie, błyszczały w nich iskry radości, ale zarazem strachu przez to, co miałam przed chwilą zrobić. Jego ramiona mocno mnie trzymały, jakby nie chciał, żebym kiedykolwiek odeszła.

On nie mógł być prawdziwy. Musiał być halucynacją.

-Rose... -powiedział cicho zachrypłym głosem, wciąż szybko oddychając.

Po całym moim ciele przeszły dreszcze, bo to był głos, który tak bardzo pragnęłam usłyszeć. Był dla mnie niczym powietrze.

Powoli podniósł rękę i położył ją na moim policzku, delikatnie ścierając z niego łzy, które wciąż się tam znajdowały. Zadrżałam lekko i poczułam na sobie gęsią skórkę, pod wpływem dotyku jego ciepłej skóry.

-Rose... -powtórzył, nieco głośniej, uspokając swój oddech i uśmiechając się jeszcze szerzej. -Rose, ja żyję!





~
💗💗💗
przepraszam przepraszam bardzo za to, że tyle czekaliście na nexta
całuski xx

time for new beginning ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz