00.

5.1K 329 120
                                    

#kmlwatt


Zacznijmy od tego, co stało się po...

Przeklęty koniec lata.

Tego dnia słońce świeci zbyt jasno na szarych ulicach.

A mimo to w moim sercu jest zbyt ciemno. Bije szybko, choć już od dawna wydaje mi się, że stanęło w miejscu. Czuję się obco we własnym ciele, jakbym przestał być sobą już na zawsze, zmieniając się w kogoś innego, zupełnie obcego, ale nie w pozytywny sposób. Pustymi oczami patrzę na wystające żyły pnące się od przedramion aż do dłoni i nie widzę w nich swoich rąk.

Teraz należą do bardzo złej osoby.

Bladoniebieska barwa przebija się przez skórę, jakby chciała rozświetlić mnie od środka, sprawiając tym samym, że wybuchnę jasnością, której już w sobie nie mam, odkąd ktoś zamalował ją czarnym markerem. Obecnie jestem skażony brakiem dobroci. Zerkam niepewnie na pokryte świeżą krwią, mocno zdarte kostki i nie dostrzegam pod tymi plamami swojej skóry.

Teraz należy do bardzo złej osoby.

Czuję doskonale, jak z niemocy stopniowo cierpną mi dłonie – lepkie i czerwone od krwi. Obserwuję je w skupieniu, kiedy drżą z nadmiaru emocji oraz przejęcia i myślę o tym, że naprawdę już dłużej nie mam nad nimi kontroli. Bo gdybym wciąż nimi władał, nie zrobiłbym czegoś tak okropnego.

Teraz należą do bardzo złej osoby.

Gdy uparcie przyglądam się swoim rękom, na posiniaczone kolana kapie szkarłatna kropla, a potem kolejna rozpryskuje się na popielatej koszulce, i następna odbija się od podłoża. Przejeżdżam palcami po nosie – wyczuwam na nich coś klejącego, dzięki czemu uświadamiam sobie, że to właśnie jest źródłem krwawienia.

Boli mnie bok twarzy. Nos. Dłonie. Dusza. Wszystko. Najbardziej jednak serce, które roztrzaskało się na tak maleńkie kawałki, że nie wiem już, czy nadal mogę je tak nazywać. Powtarzam sobie jedno. To nie jest moje serce.

Teraz należy do bardzo złej osoby.

Do Flynna, którego nie znam.

Wsłuchuję się we własny urywany oddech, w strzykanie obitych kości, ale nie w swoje myśli. Są zbyt przerażające. Sugerują, że to moja wina. Niestety cisza również okazuje się być mordercą.

Nadal nie wiem, jakim cudem posunąłem się tak daleko. Dlaczego pozwoliłem bestii wydostać się z zakazanych zakamarków głowy. Przecież potrafię nad nią zapanować, zacisnąć zęby i przetrwać to chwilowe piekło, a przynajmniej tak myślałem przez ostatnie lata. Dlaczego tak gwałtownie zareagowałem? Zupełnie jak nie ja. Naraz puściły mi wszystkie hamulce i na zewnątrz wylało się całe cierpienie, które głęboko w sobie chowałem.

Jedno jest pewne – przez ten krótki moment, gdy człowiek traci swoje granice, dopada go całkowite zaćmienie. Bo tak jest łatwiej. Nie pamiętać. Wtedy można sobie wmówić, że to ktoś inny kieruje ciałem, że umysł poddaje się i włącza dopiero, gdy jest po wszystkim, gdy dźwięk uderzających o ciało pięści niknie i zostaje tylko głucha cisza.

Mam wrażenie, że to działo się obok mnie, ale bez mojego czynnego udziału.

Chociaż tam byłem. Naprawdę tam byłem i ta myśl mnie paraliżuje.

Wciąż roztrzęsiony wyciągam z kieszeni paczkę papierosów, po czym jednego z nich wciskam między drżące, poharatane wargi. Zapominam o tym, że siedzę na marmurowych schodach w domu, a w tym domu się nie pali, bo można tego bardzo szybko pożałować. Staram się go podpalić starą zapalniczką, jednak ręce trzęsą się tak bardzo, że po prostu nie potrafię tego dokonać w pojedynkę. Jakbym zapomniał, jak to się robi. Jakbym odpalał pierwszego papierosa za szkołą.

A potem ktoś przede mną kuca i pomaga, odganiając chmarę demonów, które krążą wokół głowy niczym namolne muchy. Nie muszę unosić wzroku, aby wiedzieć, kim jest mój ratunek. Zaciągam się zbyt szybko, przez co pieką mnie płuca, a gdy wypuszczam z nich chmurę dymu zmieszaną z niedopowiedzeniami, odczuwam ulgę. Jakby nagle huragan w umyśle na moment ustał.

Zadzieram podbródek. Mam w oczach coś znacznie gorszego niż łzy. Kiedy patrzy na moje wielkie źrenice, przez które nie widać koloru tęczówek, domyślam się, że żal łapie ją za serce. Już chyba na dobre. Odwraca wzrok, jakby nie mogła dłużej oglądać nabiegłych czerwienią białek, ani słuchać ciężkiego oddechu, jakbym za moment miał się udusić. 

Jestem obrazem rozpaczy namalowanym w przypływie szaleństwa przez człowieka niespełna rozumu. Obrazem, którego nie namalowałaby ona. Jestem czerwonym kolorem rozmazanym na pogniecionej kartce. Jestem krwią, a ona jest mną, bo mam ją na rękach i kolanach, na twarzy i na ubraniach, wszędzie... Stanowimy jedność. Ja i krew.

Nie spuszczam wzroku z dziewczyny przede mną, myśląc jedynie o tym, że jest moim domem i spokojem, którego pragnie zniszczona dusza, że byłbym gorszy gdyby nie ona. W przeciwieństwie do mnie jest opanowana, choć może tylko dla mnie. Za siebie nawet nie zerka, jakby bała się, że ten widok ją zmrozi. Ja natomiast ze swojej pozycji widzę doskonale bezwładną rękę i rozrzucone wokół, ubrudzone krwią banknoty. Resztę na szczęście zakrywa filar.

Pociągam niedbale nosem, a następnie ścieram wierzchem dłoni łzy z policzków, niemal z agresją, pozostawiając na nich kolejne ciemnoczerwone smugi – nie wiem już czy to moja krew, czy osoby, którą nieodwracalnie skrzywdziłem. 

— O mój Boże — wyduszam wreszcie, choć zdaje mi się, że to nie mój głos. W geście bezradności łapię się za głowę. Opieram czoło na kolanach. Dopiero wtedy po upływie prawie piętnastu minut dociera do mnie, co tak naprawdę zrobiłem. Do tej pory traktowałem to jak zły sen.

To tylko koszmar minionego lata, myślę. Ale wiem, że to nie jest prawda, że ten koszmar wydarzył się naprawdę, że nie zostawię go za sobą, gdy zmuszę się, by wstać. Nie śnię. To jawa. Okropna rzeczywistość, która znów udowadnia, że nie mam w życiu szczęścia, że tylko cierpię – przez niego albo przez siebie, przez siebie albo przez niego.

Jestem tego świadomy, ale jednocześnie taki bezradny i bezwładny.

Wpadam w panikę. Nie potrafię myśleć. Nie potrafię oddychać. Nie potrafię dalej żyć ze świadomością, że to zrobiłem.

Szumi mi w głowie. Dławię się własną śliną, gdy zanoszę się płaczem tak potężnie jak małe dziecko. Łzy ciurkiem spływają po rozgrzanych policzkach, rozpuszczając zastygniętą krew. Chociaż nadal siedzę na schodach, wewnątrz jestem człowiekiem, który padł na kolana. Usta drżą, ale nie umiem wydusić z siebie choćby krótkiego słowa. A bardzo pragnę poprosić ją o to, by nie znienawidziła mnie za to, co zrobiłem., by nie zobaczyła we mnie tego, co każdego dnia widzę w sobie ja, by się ode mnie nie odwróciła. W zamian to krzyk więźnie mi w gardle. 

Kawałki, na jakie się rozpadłem, wciąż przytłaczają, przygniatają, katują.

Pragnę wyszarpać z piersi serce i roztrzaskać je o chodnik, byle tylko w końcu poczuć ulgę. Przestać cierpieć, bo cierpienie towarzyszy mi niemal od zawsze. Nie pamiętam już, jak się bez niego żyje. I chcę, aby moje łzy zmieniły się niczym wino w krew, bym mógł się w spokoju wykrwawić. Mogłem przegrać. Mogłem leżeć tam, gdzie on. I już więcej nie wstać.

— O mój Boże — powtarzam słabo.

Ale gdzie tak właściwie był Bóg, gdy straciłem siebie? Na pewno nie przy mnie. Czy w takim razie to diabeł jest zły czy ludzkość?

Czuję, jak ściska moją rękę, chcąc wyrwać mnie z piekła, w którym utknąłem. Nie wie jednak, że z miejsca, w którym się znalazłem, nie da się uciec, że wciąga mnie jak ruchome piaski, zasysa jak czarna dziura, że już na zawsze zostaję w tym koszmarze. Nieprzytomnie spoglądam w jej oczy – są zapowiedzią lepszego życia, o którym marzę, a po które wciąż nie mogę sięgnąć, choć mam je na wyciągnięcie ręki.

Zaprzepaściłem szansę na to, by wreszcie wyrwać się z macek tego syfu.

— O mój Boże — szeptam znowu, jakbym zapomniał o istnieniu innych słów. — Chyba go zabiłem.

A może to rzeczywiście koszmar i tak naprawdę on zabił mnie?

Koszmar minionego lataOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz